piątek, 15 sierpnia 2014

Ostatnia Misja

Wszystkich o wrażliwych sercach błagam o wybaczenie, ale jakoś samo się napisało. Zanim zdążyłam pomyśleć zaczęłam pisać, a potem to już tego nie kontrolowałam, a jako, że mam raczej parszywy nastrój powstało... to. Sama nie wiem, co o tym myśleć, więc ocenę pozostawiam Wam.
_________________________________

Zza ich pleców rozległ się straszliwy ryk i niedługo później usłyszeli szuranie łap. Jeszcze chwila a te potwory ich dogonią. Jak nic trzeba było odwrócić się i walczyć. Ale byli już tacy zmęczeni... Cała ta porąbana misja od Hery od samego początku nie mogła wróżyć nic dobrego. Kiedy tylko usłyszeli od niej gdzie mają się razem udać, wiedzieli, że to nie będzie proste. W końcu jak podróż do Podziemia, by okraść Pana Śmierci może być prosta? Ale musieli się zgodzić. Odrzucenie rozkazu Hery byłoby samobójstwem. Więc się zgodzili. Obaj.
A teraz żałowali. Kto by się spodziewał, że kiedy Hades odkryje, że ktoś skradł mu jego własność, wścieknie się i wyśle za złodziejem wszystkie te swoje bestie rodem z Tartaru. Chociaż pewnie nie wiedział kto był złodziejem, bo pewnie wtedy zastanowił się dwa razy. Jednak nie wiedział i nie zrobił tego, w związku z czym jego słudzy niemal już zabili kogoś na kim mu zależało (chociaż nie chciał się do tego przyznać) i... cóż. Syna boga, z którym nie chciał zadzierać.
Ale, jak widać, nie pomyślał. I w ten sposób Nico i Percy znaleźli się nad brzegiem rzeki Styks gonieni przez bandę potworów Podziemia. I nie mieli już żadnego pomysłu jak wywinąć się z tej walki. Na początku chcieli zwiać z Charonem, który przeprawił ich na tę stronę rzeki od razu, kiedy usłyszał rozkaz syna swojego pana (oczywiście nic nie wiedząc o ich planach). Ale kiedy dobiegli do brzegu łodzi już nie było. Skok do wody równałby się z głupotą równą idiotyzmowi. Trzeba było więc walczyć.
Percy ze zrezygnowaniem wyciągnął z kieszeni długopis i odetkał go. W sekundę zmienił się w długi, spiżowy miecz.
- A już myślałam, że zwiejemy z tym starym truposzem – westchnął wskazując kciukiem za siebie na oddalającego się Charona.
W odpowiedzi Nico tylko wzruszył ramionami i wyciągnął ostrze ze stygijskiej Stali. Z reguły milczał, kiedy nie musiał nic mówić. Zwłaszcza przy synu Posejdona.
Wkrótce z mgły wyłoniły się trzy demony Podziemia. Czarne bestie zbliżone wyglądem do wygłodniałych wilków.
- Tylko trzy? - zdziwienie w głosie Percy'ego brzmiało tak, jakby był zawiedziony i Nico nie mógł powstrzymać uśmiechu, który szybko zszedł z jego twarzy, kiedy zza swoich pobratymców wyłoniły się kolejne trzy potwory.
- Nie martw się – odparł ponurym głosem. - Serio musiałeś narzekać? - jęknął i spojrzał z wyrzutem na syna Posejdona.
- Nie, ale teraz będzie się działo – oznajmił Percy z nieskrywaną radością w głosie.
- Przypomnę ci... - Nico przerwał, bo jedna z bestii rzuciła się na niego z groźnym błyskiem w oczach.
Zamachnął się i trafił demona w gardło, ale wcześniej ten zdążył drapnąć go w ramię. Z niegłębokiej, ale postrzępionej rany od razu poleciała krew.
- Przypomnę ci – powtórzył nie zwracając uwagi na to, że inna bestia właśnie zaatakowała syna Posejdona – że tylko ty z nas dwóch nosisz Przekleństwo Achillesa. - Kiedy Percy załatwił bestię wskazał na swoje ramię.
- Wiem, ale co to dla nas? - Kolejne machnięcie mieczem i kolejna bestia zgładzona.
- Zostały tylko trzy – oznajmił syn Hadesa nie odpowiadając na zadane pytanie.
- No widzisz? - Percy uśmiechnął się szeroko i ciął w kolejnego stwora, ale chybił i zaklął po starogrecku.
- Właśnie, co to dla ciebie? – Nico uśmiechnął się złośliwie, ale nie spojrzał mu w oczy. Nigdy tego nie robił, zawsze uciekał wzrokiem gdzieś w bok. Percy zerknął na niego i ze zdziwieniem odkrył, że syn Hadesa zagryza wargi i ma smutek w oczach. Właściwie rzadko zdarzało się, żeby te oczy świeciły smutkiem. Zazwyczaj Nico starał się unikać pokazywania jakichkolwiek emocji. W każdym razie ostatnio. Kiedy teraz Percy na niego patrzył przypomniał sobie, że syn Hadesa był od niego młodszy o trzy lata. Gdzie się podział ten mały dzieciak grający w karciane gry?
Jakby w odpowiedzi Nico machnął czarnym mieczem i zabił bestię, w którą wcześniej mierzył syn Posejdona. Jego oczy nie wyrażały już nic, kiedy potwór rozsypał się w pył. Śmierć starszej siostry zmieniła go nie do poznania. Teraz można było w nim zobaczyć syna Pana Podziemia, Hadesa. I nie chodziło tylko o to, że zbladł, a cienie pod powiekami przybliżyły go wyglądem do jakieś zjawy. Pojawił się w nim jakiś taki spokojny smutek, który chłopak starał się tłumić. Ta sama aura biła od jego ojca.
Percy tak się zamyślił, że nie zauważył, że jedyny żywy demon jaki został, skrada się za nim. Nico rozglądał się, ale potwór schował się za placami syna Pana Mórz.
- To chyba wszys... – powiedział syn Hadesa dokładnie w chwili, kiedy zauważył czającego się do skoku na chłopaka demona.
Percy zobaczył, że Nico gapi się w coś za jego plecami zanim tamten zdołał go ostrzec, ale nie zdążył się odwrócić. Bestia skoczyła na jego plecy z wystawionymi pazurami.
Na oczach zdziwionego i przerażonego syna Hadesa potwór przejechał szponami po całej długości pleców Percy'ego, który skrzywił się z bólu i stłumił krzyk. Padł na kolana.
Nico oprzytomniał i rzucił się na demona, który już szykował się do kolejnego ataku. Nim potwór zdążył choćby zawyć by powiadomić swojego pana o porażce leżał już zmieniony w pył na lśniących, czarnych skałach brzegu Styksu.
Syn Pana Podziemi podbiegł szybko do klęczącego Percy'ego, który wyglądał, jakby ktoś wbił mu sztylet w plecy.
- To... to nic takiego... - powiedział słabo, kiedy zobaczył przerażenie w oczach Nico.
- Ale... przekleństwo... - wymamrotał skołowany chłopak.
Percy skrzywił się i sięgnął dłonią do pleców. Przejechał nią w dół, do krzyża i podetknął sobie pod oczy, jakby niedowidział. Na jego palcach błyszczała szkarłatna ciecz. Krew. Zaklął cicho.
- Słaby punkt... - szepnął Nico, jakby dopiero teraz zrozumiał. Potrząsnął głową i sięgnął do kieszeni lotniczej kurtki. Odkorkował wyjętą stamtąd buteleczkę. Podszedł do pleców Percy'ego i skrzywił się na widok rozdartej koszulki i plamy krwi na niej. Trochę inaczej by to wyglądało, gdyby nie nosił przekleństwa Achillesa.
Już miał polać ranę nektarem, kiedy ze strony pałacu usłyszał wycie. Wyprostował się szybko i z wyciągniętym mieczem odwrócił się w tamtą stronę. Coraz bardziej roztrzęsiony patrzył jak z mgły wyłaniają się kolejne demony. Chciał złapać Percy'ego i przenieść się cieniem, ale mroczki przed oczami odwiodły go od tego pomysłu. Kiedy był tak zmęczony ledwo sam się przenosił. Z synem Posejdona nie udało by mu się to na sto procent. A nie było mowy o zostawieniu go tutaj.
Dwa potwory oderwały się od grupy, która liczyła ich mniej więcej sześć, chociaż nie był tego pewien na sto procent, bo częściowo kryły się jeszcze w tej przeklętej mgle. Te, które wyszły na przód podeszły do niego i stanęły dwa metry od czubka jego wyciągniętego miecza.
- Nasz pan kazał ci przekazać, że oszczędzi cię, jeżeli odejdziesz teraz i zostawisz nam tego syna Posejdona. - Ostatnie słowo bestia wyrzuciła z siebie z niesmakiem. Głos miała schrypnięty i dość niski.
- Podziękuj mojemu ojcu za to, że o mnie dba i przekaż mu, żeby się odwalił i zostawił mnie wreszcie w spokoju. Nidzie się nie ruszam. Nie zostawię go tak. - Choć starał się mówić wyniośle jego głos zadrżał przy ostatnim zdaniu.
Na jego słowa potwór warknął.
- Będziesz tego żałował – powiedział chrapliwie, odwrócił się i wbiegł z powrotem w mgłę.
Pozostałe maszkary zaczęły do niego podchodzić aż nie zrównały się ze swoim bratem, który wciąż stał tam, gdzie zostawił go jego pobratymiec. Z gardeł pięciu bestii rozległo się ostrzegawcze warczenie, a potem wszystkie naraz zaatakowały.
Pierwsze dwa od razu wylądowały na ostrzu jego czarnego miecza. Jeden skoczył mu do gardła i tym razem Nico nie zdążył zaatakować go mieczem. Wyciągnął przed siebie ręce z nadzieją, że nie trafią w paszczę demona. Udało mu się, ale ciężar potwora powalił go na skały, a ostre pazury zwierzęcia drapnęły chłopca po policzku. Stygijska stal zadzwoniła o twarde podłoże, ale na całe szczęście nie spadła do wody.
Nico podkulił nogi i zepchnął z siebie stwora prostując je. Zerwał się z miejsca i pobiegł po swoją broń. Podniósł ją ze skały i rozejrzał się. Potwór, którego z siebie zrzucił wpadł do Styksu. Teraz jedynie jego łeb pozostawał na powierzchni, a zresztą i on szubko zniknął w wodnej topieli. Przy życiu pozostali już tylko dwaj jego bracia. Jeden z nich zbliżał się do syna Hadesa, a drugi obwąchiwał leżącego na ziemi Percy'ego. Serce Nico stanęło w piersi, ale nie dopuścił do siebie najgorszej myśli. Tego już by nie przeżył. Z furią w oczach zaatakował bestię, która do niego podeszła od razu zamieniając ja w pył i rzucił się na pomoc synowi Posejdona. Demon wyraźnie nic chłopakowi nie zrobił, a kiedy syn Hadesa do nich podbiegł podkulił ogon i zwiał we mgłę.
Nico opadł na kolana obok leżącego Percy'ego. Złapał go za rękę starając się wyczuć puls. Skura zranionego chłopaka była lodowata i dziwnie blada. Z jego twarzy znikły rumieńce, ale lekki uśmiech pozostał zabłąkany na jego ustach. Oczy miał zamknięte, a Nico czuł, że gdyby zobaczył jego zielone tęczówki patrzące tępo w przestrzeń załamałby się i nie wstał już nigdy więcej. Policzył w myślach do trzech i powoli odłożył jego rękę na ziemię. Patrzył nie wierząc w to, co się stało. Jedyną oznaką targających nim emocji były oczy. Świeciły przerażeniem i niedowierzaniem. Zaczęły się w nich zbierać pierwsze łzy.
- Nie, nie... nie on... - szepnął cicho.
Nagle coś w nim pękło. Zgiął się w pół i złapał za głowę. Z jego ust wydobył się cichy, pełen bezsilności jęk. Podniósł głowę i na niego spojrzał. Po jego policzkach, mieszając się z krwią spływały gorzkie łzy. Wstrząsnął nim szloch. Myśl, że on odszedł na zawsze załamała go doszczętnie. Już nigdy go nie zobaczy. Już nigdy mu nie powie.
- Kocham cię, idioto – szepnął i zacisnął zęby.
Nie mógł już patrzeć. Widział w życiu wiele strasznych rzeczy. Zbyt wiele, ale to już było ponad jego siły. Wstał i starał utrzymać się na chwiejnych nogach.
Spojrzał na piętrzący się nad mgłą pałac jego ojca. Ojca, do którego stracił resztkę zaufania, czy choćby szacunku. To przez niego zginął. Przez niego leżał teraz tutaj. Martwy. Znowu zadrżał, tym razem ze złości. Ze łzami w oczach spojrzał po raz ostatni na ciało Percy'ego. Siłą woli zmusił się, żeby go nie dotknąć, nie próbować przywrócić do życia.
Co teraz?”. Na pewno nie wróci do Obozu. Nie był na siłach tłumaczyć wszystkim co się stało. Nie potrafiłby tego zrobić bez ponownego rozpłakania się, a tego nie chciał. Sami się dowiedzą.
Jedynym czego chciał było cofnięcie czasu. Zmienienie biegu wydarzeń. W jego oczach ponownie zalśniły łzy, które przetarł ze złością.
- Kocham cię... - powtórzył szeptem i zniknął w cieniu.

sobota, 28 czerwca 2014

Spotkanie z Miłością

Czy byliście kiedyś w takiej sytuacji, że musieliście wyjawić swoją tajemnicę? Najbardziej strzeżoną? Schowaną gdzieś w głębi serca, tak głęboko, że boicie się ją wypowiedzieć na głos przed samym sobą? Boicie się nawet o niej myśleć? Musieliście powiedzieć coś takiego komuś zupełnie obcemu? Całkowicie nieznajomemu?
Nawet jeżeli nie, to brzmi to strasznie, prawda? Obnażyć się przed kimś. Odsłonić się na cios. Tak, to jest okropne.

Wszystko zaczęło się tak... niewinnie. Ot, kolejna wyprawa. Tak, ważyła ona o losach całej misji, ale nie wydawała się groźna. Co może się stać podczas wykradania jakiegoś berła z grobowca? Nawet jeżeli jest to grobowiec cesarza, a dokładniej ostatniego cesarza Rzymu, który był potomkiem bogów – Dioklecjana, to chyba nie może dojść do sytuacji, w której coś złego mogłoby się wydarzyć. Owszem, pewnie było tam dosyć dużo wściekłych duchów i potworów, ale co z tego? Nie z takich sytuacji się wychodziło cało. Gorsze były wspomnienia, ale to już tyle czasu... Tak, bolały, ale nie tak, jak wcześniej. Tak sobie myślałem, kiedy razem z Jason'em, synem Jupitera schodziłem po trapie z Argo II. Bogowie, jak ja się myliłem!

Szliśmy przez miasto Split, w Chorwacji i rozglądaliśmy się za czymś, co pomogłoby nam znaleźć berło Dioklecjana. Słońce świeciło tak mocno, że miałem ochotę się schować. Było gorąco i parno, ale przynajmniej czasami, od strony morza, wiał chłodniejszy wiatr. Jason uśmiechał się do ludzi, jakby był jakiś upośledzony, a ja starałem się udawać, że mnie nie ma. Turyści pstrykający zdjęcia byli dosłownie wszędzie, ale i nie zabrakło miejscowych wyglądających przez okna swoich małych i bezkształtnych domków. Nie lubiłem, kiedy obcy na mnie patrzyli. Niewielu umiało powstrzymać widoczną w oczach nienawiść lub wręcz przerażenie. Ci, którzy potrafili, patrzyli na mnie wzrokiem mówiącym, że uznają mnie za pomyleńca. Chyba wolałem tych pierwszych.
Syn Jupitera szturchnął mnie w bok, a ja się skrzywiłem. Już miałem powiedzieć, żeby mnie nie ruszał, ale on mnie ubiegł.
- Widzisz to? - wskazywał na uliczny wózek z lodami przy którym stał... anioł, albo raczej brunet z pomarańczowymi skrzydłami. Był wysoki i dobrze zbudowany, ale szczupły, lekko opalony. Niewątpliwie należał do „magicznej” strony rodziny. No, i z tego powodu mógł wiedzieć, gdzie jest ukryte berło.
- Widzę – odpowiedziałem. - Może powinniśmy kupić sobie lody. - Przed oczami mignęła mi scena sprzed lat. Dosłownie parę metrów dalej, ale za to kilkadziesiąt lat wcześniej, ja i Bianca jedliśmy lody, a matka stała obok i patrzyła, jak próbuję wyrwać siostrze rożek. Otrząsnąłem się z tych wspomnień. Naprawdę to nie jest czas na sentymenty.
Ruszyliśmy ku wózkowi z lodami. Facet był dziwny. To znaczy; pomijając skrzydła rdzawobrunatnej barwy. Każdy człowiek ma coś na kształt „aury życia”. Jest to taka świetlista powłoka, która u duchów i innych „podziemnych” istot staje się czarna, albo szara, to chyba zależy od stopnia zła popełnionego za życia, ale nie jestem pewien. Do rzeczy. Ten „anioł” nie miał żadnej aury, ani świetlisto-złotej, ani czarnej, czy szarej.
- To nie duch, który powrócił na ziemię – mruknąłem, na wpół do siebie na wpół, do Jason'a – ani żadna istota z Podziemia.
- Chyba nie. Wątpię, by któraś z nich jadła lody polewane czekoladą.
- To kim on jest? - Miałem niejasne przeczucie, że powinienem wiedzieć.
Jak na odpowiedź na moje myśli skrzydlaty młodzieniec spojrzał prosto na nas swoimi ciepłymi, brązowymi oczami. Uśmiechnął się, skinął ręką z lodem i rozpłynął w powietrzu. Nie został po nim żaden ślad, a ja chyba wiedziałem, z kim mamy do czynienia. To musiał być jakiś wiatr, ale dlaczego wydawało mi się, że go znam?
- Założę się, że to ten pałac – powiedział Jason. Podążyłem za jego wzrokiem. Wzdłuż promenady, aż do wielkiej budowli podobnej do twierdzy.
Szybkim krokiem ruszyliśmy ku pałacowi.
Z zewnętrznych murów nic nie zostało, tylko skorupa z różowego granitu, z połamanymi kolumnami i oknami w kształcie łuków, przez które można było zobaczyć jasne niebo. Mnie osobiście zawsze nieco przerażał jego... bezkres. Podobnie miałem z oceanem. Dużo bardziej wolałem podziemia, gdzie wszystko było stałe i pewne.
Zerknąłem na najbliższe wejście do pałacu. Wężyk turystów wił się daleko, daleko. Gdybyśmy mieli w nim stanąć, to nie doczekalibyśmy się wejścia nawet za dwie godziny.
- Musimy go dogonić – powiedział Jason. Co prawda ja nie widziałem „anioła”, ale Jason, jako syn pana niebios, pewnie go widział, więc postanowiłem mu zaufać. - Trzymaj się.
- Ale... - Trzymaj się?! Czy on chce...?
Nie trzeba było mu ufać. Ten idiota złapał mnie w pasie i wzbił się w powietrze. Automatycznie cały się spiąłem. Lot nie trwał długo, ale dla mnie to była męka. Tak blisko kogoś nie byłem od... dawna. I wcale nie miałem na to ochoty.
Ku mojej uldze szybko wylądowaliśmy na dziedzińcu. Po jego lewej stronie ciągnął się rząd kolumn podtrzymujących stare i zniszczone łuki. Po prawej stał budynek z białego marmuru z rzędami wysokich okien. Wygrzebałem nazwę z pamięci. Tak dawno o tym nie myślałem...
- Perystyl. To było wejście do prywatnej rezydencji Dioklecjana. - Spojrzałem wrogo na Jason'a. - I bardzo proszę, pamiętaj, że nie lubię, jak mnie ktoś dotyka. Nie rób tego więcej. - Starałem się powiedzieć to spokojnie, ale zdaje mi się, że go nieco wystraszyłem. Znowu. Dlaczego wszyscy myślą, że chcę im coś zrobić? To, że jestem synem Hadesa nie znaczy, że jestem zabijaką.
- Och, nie ma sprawy. Przepraszam. Skąd wiesz, jak to miejsce się nazywa?
Przez głowę przeleciał mi ciąg obrazów. To samo miejsce. Bianca i matka gadające o architekturze. Nudzi mi się, podchodzę do ciemnych schodów prowadzących w dół, w dalekim rogu dziedzińca. Zaraz potem mnie stamtąd zabrały, ale nadal pamiętam to niejasne uczucie, które ciągnęło mnie do tamtego miejsca. Teraz już wiem, co to było. Przecież jestem synem Hadesa. Podziemia to „moja działka”.
- Byłem tu już kiedyś. Z moją matką i Biancą. Weekendowy wypad z Wenecji – odpowiedziałem automatycznie, nie zastanawiając się nad sensem opowiadania tego Jason'owi – Miałem może... sześć lat? - Kiedy to było...? Nie pamiętałem dokładnie...
- Kiedy to było...? - zapytał syn pana niebios, jakby czytał mi w myślach – W latach trzydziestych?
- Chyba w trzydziestym ósmym – Nie chciałem mówić tego na głos, ale słowa same wyleciały mi z ust. - Po co pytasz? Widzisz gdzieś tego skrzydlatego faceta?
Stanowczo za dużo powiedziałem. Teraz będzie dalej drążyć temat. O życiu w innych czasach. Niech Tartar pochłonie wszystkich tych ciekawskich ludzi!
- Ja tylko... - Urwał nie wiedząc co powiedzieć. - no wiesz, po prostu nie mogę sobie wyobrazić, jakie to dziwne, kiedy się pochodzi z innej epoki.
- Nie możesz. - Nie chciałem mu patrzeć w oczy, jaszcze by zobaczył, że jest mi przykro i wtedy by się zaczęło! „Co się stało? Nic ci nie jest?”. Muszę odpowiedzieć normalnie. Wziąłem głęboki oddech. - Zrozum... Ja nie lubię o tym mówić. Choć, prawdę mówiąc, uważam, że Hazel ma gorzej ode mnie – Pomyślałem o jej „odlotach”. - Pamięta więcej z czasów swojej młodości. Musiała powrócić ze świata umarłych i przystosować się do współczesnego świata. Ja... - Zająknąłem się, to beznadziejne, ale nawet po tylu latach mówienie o siostrze sprawiało mi ból. - Ja i Bianca... Tkwiliśmy w hotelu Lotos. Czas szybko mijał. W jakiś dziwaczny sposób ułatwiło to nam przejście.
- Percy mówił mi o tym miejscu. Siedemdziesiąt lat minęło szybko jak miesiąc?
Percy. Czy nawet kiedy spadł do Tartaru, musi mnie nawiedzać? Mimowolnie zacisnąłem pięści. On jest wszędzie, nawet w snach, a teraz ten ignorant mnie o niego pyta.
- Tak. Nie wątpię, że Percy mówił ci o mnie.
Nie chciałem, żeby w moim głosie zabrzmiała taka gorycz, ale nie umiałem jej powstrzymać. Nie umiałem rozmawiać o synu Posejdona bez ukazywania jakichkolwiek uczuć. A gorycz jest chyba lepsza od... nieważne. Nie chciałem o nim myśleć, a co dopiero prowadzić o nim rozmowę z obcą osobą. Trzeba odwrócić jej bieg.
Rozejrzałem się po dziedzińcu. Pomiędzy ludźmi migotały sylwetki duchów. Prawie wszystkie patrzyły na nas. Biła od nich taka nienawiść, że aż czułem jej siłę na skórze. Zerknąłem na okna. Jeszcze więcej Larów i innych zjaw. Gównie mężczyzn w strojach wojowników o typowo rzymskich rysach, ale czasem pojawiały się też kobiety w eleganckich sukniach.
- Pełno to rzymskich umarłych... Lary. Lemury. Obserwują nas. Są rozeźlone.
- Na nas? - Jason szybko sięgnął po miecz. Głupek. Chce walczyć z duchami na miecze?
- Na wszystko – Machnąłem w kierunku małego kamiennego budynku w zachodnim końcu dziedzińca. - To była kiedyś świątynia Jupitera. Chrześcijanie zmienili ją na baptysterium. Rzymskim duchom nie bardzo się to podoba.
Chciałem powiedzieć więcej, żeby syn Jupitera zapomniał o wcześniejszej rozmowie, ale niestety to wszystko, co wiedziałem. Chociaż...
- A tam... - wskazałem na na sześcioboczny budynek otoczony samotnymi kolumnami – było mauzoleum cesarza.
- Ale jego grobu tu nie ma. - Zauważył „mądrze” Jason.
- Od wielu stuleci. Kiedy cesarstwo upadło, mauzoleum zmieniono w chrześcijańską katedrę.
- Więc jeśli duch Dioklecjana wciąż się tutaj błąka... - wyczułem strach w jego głosie.
- To pewnie nie jest szczęśliwy.
Zawiał wiatr. Syn Jupitera rozejrzał się nerwowo, a potem utkwił niespokojny wzrok w jednym miejscu. Zerknąłem w tę stronę. Na schodach wiodących w dół leżało rdzawe pióro.
- Tam – pokazał Jason. - Ten skrzydlaty gość. Jak myślisz, dokąd prowadzą te schody?
Mimowolnie się uśmiechnąłem. Miałem już dość otwartych przestrzeni. Wyjąłem miecz z pochwy.
- Do podziemi – odpowiedziałem z satysfakcją. - Do mojego ulubionego miejsca.

Jak tylko zeszliśmy pod ziemię poczułem się lepiej, ale chyba nie można powiedzieć tego o Jasonie, który zachowywał się, jakby bał się, że sufit spadnie mu na głowę. Szedł niepewnie i co chwila zerkał w stronę wyjścia.
Skradaliśmy się przez olbrzymią piwnicę z grubymi kolumnami podtrzymującymi sklepienie. Wapienne bloki były strasznie stare, tak stare, że wilgoć dostająca się z góry stopiła je ze sobą, więc wyglądały, jak naturalne ściany jaskini.
Wokół panowała przyjemna cisza, którą zakłócało jedynie echo naszych kroków i kapanie wody. Żadnych turystów. Na szczęście, przynajmniej chwila spokoju od tych tłumów, które potrafiły tylko mnie irytować. Tak, ludzie są wyjątkowi, każdy irytuje mnie na inny sposób. Taki Jason, na przykład, był zbyt... Pewny siebie. Zbyt idealny. Tylko, że ja nie lubię takich idealnych ludzi. Nienagannie ubrani z równo ściętymi włosami. Dużo lepiej wyglądają ludzie z naturalnymi włosami, niedbający za bardzo o ubranie. Taki Percy, na przykład. O nie. Żaden Percy. On spadł do Tartaru, a my jesteśmy tu po to, żeby mu pomóc się stamtąd wydostać, a nie, żeby rozmyślać o jego fryzurze. W ogóle nie powinienem o nim myśleć.
Syn Jupitera stanął. Wpatrywał się w marmurowe popiersie. Popiersie Dioklecjana. Na twarzy starego cezara malowała się niechęć. Nic dziwnego. Stało tu od tylu wieków, a jego grób już stąd zabrano. W takiej sytuacji też byłbym zniechęcony.
Chłopak podszedł do marmurowego posągu i wsunął małą karteczkę między piedestał i popiersie. Informacja dla Reyny. Miałem szczerą nadzieję, że ją znajdzie, bo nasza sytuacja nie miała się najlepiej i przydałaby nam się pomoc. Jazon cofnął się.
- Hej!
Wiele wydarzyło się naraz. Jason skrócił o głowę Dioklecjana, ja się odwróciłem w stronę głosu, a skrzydlaty gość, który okazał się tym właśnie źródłem, oparł się o kolumnę i zaczął bawić się pierścieniem do tej starej greckiej gry... Ja ona się...? quoit?
- Oj nieładnie – odezwał się młodzieniec. Teraz zauważyłem, że u jego stóp stoi kosz owoców. Kojarzyłem jakiegoś boga, albo inną mityczną postać z koszem pełnym owoców, ale za nic nie mogłem jej sobie przypomnieć. - Co ci zrobił Dioklecjan?
Powietrze wokół stup Jason'a zawirowało. Miniaturowe tornado ułożyło z powrotem popiersie i ustawiło je na piedestale.
- Yyy... - chłopak wyglądał na zdezorientowanego. - To był wypadek. Przestraszyłeś mnie.
Skrzydlaty zachichotał. Coraz mniej go lubiłem.
- Jasonie Grace, Zachodni Wiatr zwano różnie... ciepłym, łagodnym, życiodajnym i diabelnie przystojnym, ale jeszcze nikt nie powiedział o mnie, że budzę strach. Ten przymiot przysługuje raczej moim porywistym braciom z północy.
Cofnąłem się o krok. Przecież znałem ten mit. On był sługą...
- Zachodni wiatr? - spytałem, żeby się upewnić - To znaczy, że jesteś... - nie przeszło mi to imię przez gardło.
- To Fawoniusz – punkt za pamięć dla Jason'a – Bóg zachodniego wiatru.
Wspomniany bóg ukłonił się z uśmiechem, szczęśliwy, że ktoś go rozpoznał.
- Możecie nazywać mnie moim rzymskim imieniem albo Zefirem, jeśli jesteście Grekami. Dla mnie to bez różnicy.
- Więc twoja grecka i rzymska natura nie są ze sobą w konflikcie, jak u innych bogów? - Ciekawe. Jeżeli go to ominęło, to może jest jeszcze nadzieja w bogach?
- Och, czasami cierpię na ból głowy. - Zachodni wiatr wzruszył ramionami. - Czasami budzę się rano w greckim chitonie, chociaż jestem pewny, że położyłem się do łóżka w rzymskiej piżamie. Ale ta wojna nie bardzo mnie obchodzi. Jestem pomniejszym bogiem, zwykle trzymam się na uboczu. Te ustawiczne potyczki i spory między wami, półbogami, nie mają na mnie większego wpływu.
- Więc co tutaj robisz? - spytał podejrzliwie Jason. Chyba chodziło mu o to, dlaczego nam się ukazuje, ale bóg zrozumiał to nieco inaczej, dzięki czemu dowiedzieliśmy się, że zawsze chodzi z koszem pełnym owoców. Próbował nawet poczęstować nimi Jason'a, ale ten odmówił, zresztą nie dziwię się mu. Nie wyglądały zbyt świeżo.
- Co tam jeszcze... - zastanawiał się Zefir. - Aha, wcześniej jadłem lody. Teraz podrzucam ten pierścień od quoitu.
Zakręcił pierścieniem.
- Chodzi mi o to, dlaczego nam się pokazałeś? Dlaczego zaprowadziłeś nas do tej piwnicy?
- Aha! - pokiwał głową. - Sarkofag Dioklecjana. Tak. To było miejsce jego ostatniego spoczynku. Chrześcijanie wynieśli go z mauzoleum. Potem jacyś barbarzyńcy zniszczyli trumnę. Chciałem wam tylko pokazać, że nie ma tutaj tego, czego szukacie. Mój pan zabrał to stąd.
- Twój pan? - Jason zrobił głupią minę, która zapewne miała świadczyć o wysilaniu szarej komórki. - Błagam, tylko nie mów, że to Eol!
- Ten głupek? Nie, oczywiście to nie on.
Pan boga Zachodniego Wiatru. Wiedziałem, kto nim jest. Była to ostatnia z ostatnich osób, które chciałem w tej chwili spotkać.
- On ma na myśli Erosa – powiedziałem, starając się brzmieć naturalnie, nie chciałem, żeby czuł drżenie w moim głosie. - Kupidyna po łacinie.
- Znakomicie, Nico di Angelo. - Drgnąłem na dźwięk mojego nazwiska. - A w ogóle, to jestem rad, że znowu cię spotykam. Po tylu latach.
Zmarszczyłem brwi. Naprawdę nie znałem go wcześniej, ale czułem się, jakbym powinien.
- Nigdy cie nie spotkałem – powiedziałem niepewnym głosem.
- Nigdy mnie nie widziałeś. - Kolejne zagadki. - Ale ja ciebie obserwowałem. Kiedy przybyłeś tu jako chłopiec i kilka razy później. Wiedziałem, że w końcu powrócisz, aby spojrzeć w oczy memu panu.
Na jego słowa pobladłem. Rozejrzałem się po piwnicy. Jakoś przestałem czuć się tutaj bezpiecznie. Eros. Bóg miłości. Percy... Nie, to nie prawda. To tylko... Głupota. Nic ważnego. Przecież chyba nie będą ode mnie wymagać, żebym się przyznał. Po co?
- Nico? - odezwał się Jason. - O czym on mówi.
- Nie wiem. O niczym – odpowiedziałem, może zbyt szybko.
- O niczym?! - zawołał bóg wiatru. - Ktoś, na kim ci najbardziej zależy, spadł do Tartaru, a ty wciąż nie chcesz uznać prawdy?
Równie dobrze mógł mi wbić sztylet w serce, zabolałoby mniej. Ja tego nie chciałem. Chciałem go znienawidzić. Ciągle obwiniałem go o śmierć Bianki, ale wiedziałem, że to bez sensu. Nie mogłem z tym wygrać. Nie z taką siłą.
- Przybyliśmy tu po berło Dioklecjana – powiedziałem, starając się zmienić temat. - Gdzie ono jest?
- Ach... - Fawoniusz pokiwał głową ze smutkiem. - Myślałeś, że będzie to tak łatwe jak spotkanie z duchem Dioklecjana? Nie, Nico. Czekają was o wiele trudniejsze próby. Wiedz, że na długo przed tym, zanim wyrósł ten pałac, było tu wejście na dwór mojego pana. Przybywałem tu przez eony, prowadząc tych, którzy szukali miłości, przed oblicze Kupidyna.
Kupidyna. Przyznam, że nie należę do ludzi, których łatwo jest przestraszyć, ale teraz ledwo powstrzymywałem się przed osunięciem się na kolana. Miałem się przyznać. Miałem powiedzieć, co czuję. Nikomu o tym nie mówiłem. Nigdy. I już dawno temu sobie obiecałem, że tego nie zrobię.
Jak przez mgłę docierało do mnie, że Jason i bóg zachodniego wiatru rozmawiają o Psyche i o dziejach tego miejsca.
- Zabrałeś berło - oświadczył syn Jupitera.
- Żeby je chronić. To jeden z wielu skarbów Kupidyna, pamiątka po lepszych czasach. Jeśli chcecie je mieć... - Zwrócił się do mnie. - Musisz stanąć przed bogiem miłości.
Znowu spojrzałem na okna, przez które sączyło się światło słońca. Ostatnio schudłem, po... po więzieniu. Może bym się zmieścił?
- Nico – powiedział Jason delikatnie - mógłbyś to zrobić. To może być dla ciebie kłopotliwe, ale przecież chodzi o berło.
Berło. Berło potrzebne do uratowania Percy'ego. Zrobiło mi się niedobrze, ale wyprostowałem się. Nie mogłem teraz zawieść.
- Masz rację – odpowiedziałem słabym głosem. - Ja... ja nie boję się boga miłości.
Kłamstwo, ale co miałem powiedzieć?
- Wspaniale! - ucieszył się Fawoniusz. - Może najpierw coś przekąsisz? - Wyjął z kosza zielone jabłko, obejrzał je i zmarszczył brwi. - Och, wciąż zapominam, że moim symbolem jest kosz niedojrzałych owoców. Czemu wiosenny wiatr nie zasługuje na większe zaufanie? Letni wiatr, ten to ma dobrze!
- Nie przejmuj się – powiedziałem szybko, nie mógłbym teraz nic zjeść. - Prowadź nas do Kupidyna.

Zamknąłem oczy, nie wiedząc, czego się spodziewać. Nie powiem, że oczekiwałem czegoś przyjemnego, ale to, co się za chwilę stało było po prostu straszne. Całe moje ciało rozpłynęło się w powietrzu. Przeniknąłem przez mury i znalazłem się w przestrzeni. Dookoła nie było nic. Wielka otwarta przestrzeń, która otaczała mnie ze wszystkich stron. Potworność.
Kiedy wreszcie wylądowaliśmy, poczułem się jeszcze gorzej, jeżeli to możliwe, jakby ktoś narzucił na mnie ołowiany płaszcz. Fawoniusz powiedział coś o „ciężkich ciałach śmiertelników”, ale go nie słuchałem.
Rozejrzałem się dookoła. Szczątki świątyń i resztki amfiteatru wyglądały żałośnie, chociaż kiedyś musiało to być piękne i duże miasto. Puste piedestały po pomnikach sprawiały smutne wrażenie, jakby rzeźby nie chciały mieszkać w tym miejscu, niegdysiejszej chlubie tych krain dzisiaj zmienionej w gruzy i pyły przez nieubłagany czas i uciekły stąd w lepsze miejsca. Rzędy kolumn wiodące donikąd znikały we mgle. Ślady po nielicznych wykopaliskach też były stare, wszystko wskazywało na to, że nikt już nie pamięta o tym miejscu.
- Witajcie w Salonie. To stolica Dalmacji! Miejsce narodzin Dioklecjana! - Brzmiało to o wiele za dumnie, jak na takie szczątki - Ale przedtem, na długo przedtem, tu był dom Kupidyna.
To imię potoczyło się echem po ruinach. Kupidyn, bóg miłości. Miłość to najgorsza rzecz, jaka może spotkać człowieka i mówię to z zupełną pewnością. To właśnie miłość zniszczyła mi życie. O wiele łatwiej by było, gdybym nie miał uczuć, bo strata kogoś, kogo kochamy jest naprawdę ogromna, a strach jaki czujemy, gdy bliskiej osobie coś grozi jest nie do opisania.
- Och, on taki nie jest – odezwał się Fawoniusz do Jason'a.
- Czytasz mi w myślach? - zapytał tamten.
- Nie muszę. Każdy ma mylne wyobrażenie o Kupidynie... Dopóki go nie spotka.
Nie. Waga tych słów niemal zwaliła mnie z nóg. „Dopóki go nie spotka”. Nie myliłem się. On chce, żebym się spotkał z bogiem miłości. Powiedział mu, co czuję. Obcej osobie, przy świadkach.
Oparłem się o kolumnę, żeby nie upaść. Co się ze mną dzieje, do cholery? To nie możliwe, żebym tak się kogoś bał. Tylko, że im bardziej coś skrywamy, tym trudniej jest to wyjawić. A ja skrywałem to przed samym sobą. Teraz czułem się, jakbym miał zaraz wybuchnąć. Wykrzyczeć wszystko, całą prawdę. Coś ścisnęło mnie za serce. Trawa wokół mnie zwiędła.
- Hej, stary... - Jason ruszył ku mnie, ale szybko powstrzymałem go machnięciem ręki. Wolałem nie myśleć, co by się stało, gdyby do mnie podszedł. Zabijam wszystko, co wejdzie mi w drogę. Jestem przeklęty.
- Ach, nie dziwię się, że opanował cię strach, Nico di Angelo. Wiesz, jak to się stało, że ja skończyłem jako sługa Kupidyna?
- Ja nie służę nikomu – mruknąłem. - A zwłaszcza Kupidynowi.
- Zakochałem się w śmiertelniku. Miał na imię Hiacynt – ciągnął Fawoniusz udając, że nie usłyszał mojej odpowiedzi. - Był naprawdę niezwykły.
- On? - zdziwienie w głosie Jason'a było niesamowicie mocne, a ja bałem się, że zrozumie do czego pije ten okropny bóg. - Och...
Zrozumiał. Byłem tego absolutnie pewien, ale na szczęście nie doceniałem głupoty syna Jupitera.
- Tak, Jasonie Grace. - Fawoniusz zmarszczył brwi. - Zakochałem się w mężczyźnie. To cię szokuje?
Chwila prawdy. Chłopak zmarszczył czoło, jakby się zastanawiał. Nad czym się tu zastanawiać? Przecież na pewno gardził takimi ludźmi. Nie potrafiłby zrozumieć. Skuliłem się w sobie chcąc ukryć swoje myśli.
- Chyba nie – odpowiedział w końcu. Zadziwił mnie tym. Nie tego się po nim spodziewałem. - Więc... Kupidyn trafił cię swoją strzałą i się zakochałeś, tak?
Fawoniusz prychnął. Ja też bym to zrobił, ale opamiętałem się. „Trafił cię strzałą”! Gdyby to było takie banalne!
- Mówisz, jakby to było bardzo proste. Niestety, miłość nigdy nie jest prosta. - zgodziłem się z nim w duchu. - Bo, widzisz, Apollo też zakochał się w Hiacyncie. Dowodził, że są tylko przyjaciółmi. No, nie wiem. Ale pewnego dnia natknąłem się na nich, jak grali w quoit...
- Quoit? - Jason zmarszczył brwi.
- To gra polegająca na rzucaniu takimi pierścieniami – wyjaśniłem nieswoim głosem. - Jak podkowami.
- Coś w tym rodzaju – zgodził się Fawoniusz. - W każdym razie poczułem zazdrość. Zamiast zapytać ich w prost i poznać prawdę, poruszyłem wiatrem i ciężki metalowy pierścień ugodził Hiacynta w głowę, no i... - Westchnął. - Kiedy Hiacynt umarł, Apollo zamienił go w kwiat, w hiacynt. Jestem pewny, że Apollo srogo by się na mnie zemścił, ale Kupidyn otoczył mnie swoją opieką. Zrobiłem coś strasznego, ale oszalałem z miłości, więc oszczędził mnie, pod warunkiem, że będę dla niego pracował. Na zawsze.
Coś, co trzymało mnie za serce ścisnęło jeszcze mocniej. Niby nieszkodliwa opowieść, ale zawierała jeden morał. Taka miłość nie może się dobrze skończyć. Poczułem się słabo. Instynkt mówił mi, że to wszystko skończy się, prędzej czy później, jakimś nieszczęściem. Okropnym nieszczęściem, może czyjąś śmiercią.
KUPIDYN.
To imię znowu potoczyło się echem, jakby jakieś głosy powtórzyły je szeptem pośród ruin.
- To sygnał dla mnie. Przemyśl dobrze to, co zrobisz, Nico di Angelo. Kupidyna nie oszukasz. Jeśli dasz się ponieść złości... no cóż, spotka cię jeszcze gorszy los niż mnie.
Duch wiatru zniknął w smudze czerwieni i złota, a ja stałem oszołomiony. Nagle letnie powietrze zgęstniało. Jednocześnie dobyliśmy mieczy.

- A więc o to chodzi.
Głos przeleciał koło nas, ale nigdzie nie widać było właściciela.
- Przyszliście po berło.
Stałem plecami do Jasona. Lepiej się czułem, kiedy wiedziałem, kto jest za mną.
- Kupidynie! - zawołałem. - Gdzie jesteś?!
Głos roześmiał się Był głęboki i bogaty, ale jednocześnie przerażający. Jak pomruk przed burzą.
- Tam, gdzie najmniej się spodziewasz. Z miłością zawsze tak jest.
Usłyszałem głuchy huk. Odwróciłem się na pięcie i zobaczyłem, jak coś niewidzialnego ciągnie Jason'a przez ulicę. Stoczył się po jakiś schodach i wylądował na posadzce piwnicy któregoś z rozkopanych przez archeologów domu.
- Chyba powinieneś o tym wiedzieć, Jasonie Grace. W końcu znalazłeś prawdziwą miłość. A może wciąż sobie nie dowierzasz?
Zszedłem po schodach.
- Nic ci się nie stało?
Wyciągnąłem przed siebie rękę. Jason chwycił ją i pomógł sobie wstać. Kiedy już stał jak najszybciej ją puściłem.
- Nie. Po prostu dałem się głupio zaskoczyć.
- Och, czyżbyś się spodziewał, że będę grał czysto? - Echo śmiechu Kupidyna potoczyło się wokoło. - Jestem bogiem miłości. Nigdy nie gram czysto.
Nim zdążyłem zastanowić się nad jego słowami, ujrzałem, jak przede mną materializuje się strzała celująca prosto w moją pierś. Już miałem ciąć ją mieczem, mimo że wiedziałem, że nie zdążę, ale uprzedził mnie Jason. W ostatniej chwili machnął złotym mieczem, a strzała ugodziła w mur za nami, obsypując nas kawałkami wapienia.
Wbiegliśmy po schodach. Chłopak pociągnął mnie w bok, kiedy waląca się kolumna niemal mnie nie rozgniotła. Chciałem powiedzieć - „Dziękuję”, ale byłem zbyt oszołomiony, żeby odezwać się słowem.
- Ten facet to Miłość czy Śmierć? - warknął Jason.
- Zapytaj swoich przyjaciół. Frank, Hazel i Percy spotkali już mojego odpowiednika, Tanatosa. Wiele się nie różnimy. No, Śmierć bywa łagodniejsza.
Teraz, to naprawdę mnie wkurzył.
- Chcemy tylko tego berła! - zawołałem. - Próbujemy powstrzymać Gaję! Jesteś po stronie bogów, czy nie?
Druga strzała trafiła w grunt między moimi stopami, jaśniejąc białym blaskiem. Rzuciłem się do tyłu, kiedy strzała wybuchła snopem płomieni. No proszę, jednak mieszkanie z braćmi Hood w domku ma swoje zalety. Kiedy jeszcze nie wiedziałem, kto jest moim rodzicem mieszkałem w domku jedenastym i już po tygodniu nauczyłem się rozpoznawać takie strzały.
- Miłość jest po każdej stronie. I po niczyjej. Nie pytaj, co miłość może zrobić z tobą.
Za mną Jason mruknął coś o tekstach z walentynkowych kartek. Nagle odwrócił się i machnął mieczem. Na ziemi pod jego nogami połyskiwała złota ciecz – Ichor, krew bogów.
- Bardzo dobrze, Jasonie Grace. W końcu potrafisz wyczuć moją obecność. Większość herosów nie zdobyłaby się na nawet takie draśnięcie prawdziwej miłości.
- Więc teraz dostanę to berło? - zapytał Jason z nadzieją w głosie.
Kupidyn roześmiał się.
- Niestety, nie możesz nim władać, Jasonie Grace. Tylko dziecię Podziemia może wezwać zmarłych legionistów. I tylko rzymski oficer może nimi dowodzić.
- Ale... - w jego głosie brzmiała niepewność.
Obserwowałem z zaciekawieniem jego twarz. Wyglądał, jakby miał wątpliwości. Czyżby nie wierzył, że nadal jest pretorem? Pobyt w Obozie bardzo go zmienił, to fakt, ale czy aż tak?
- Po prostu oddaj mi to berło – oświadczył. - Nico może wezwać...
Trzecia strzała minęła go o włos. Podniosłem miecz, ale nie zdążyłem jej odbić. Stęknąłem, kiedy wbiła mi się w ramię.
- Nico!
Przez głowę przeleciały mi sceny z... Percym. Widziałem, jak cały poraniony idzie przez kompletną ciemność. Jego usta układały się w jedno słowo: Annabeth. Zabolało. Zachwiałem się. Po chwili strzała rozpłynęła się w powietrzu nie zostawiając po sobie żadnej rany, ani nawet blizny.
- Dość tych gierek! - wrzasnąłem z wściekłością. - Pokaż się!
- Nie można bezkarnie spojrzeć w prawdziwe oblicze miłości.
Zwaliła się jeszcze jedna kolumna, tuż obok Jason'a, który ledwo zdołał odskoczyć w bok.
- Doświadczyła tego moja małżonka Psyche. Przyprowadzono ją tutaj przed wieloma tysiącleciami, kiedy był tu mój pałac. Spotykaliśmy się zawsze w ciemności. Została ostrzeżona, by nigdy na mnie nie spoglądać, ale nie potrafiła oprzeć się pokusie. Bała się, że jestem potworem. Pewnej nocy zapaliła świecę i ujrzała moją twarz, gdy spałem.
- Taki jesteś brzydki? - pytanie Jasona mnie zaskoczyło. Jeżeli chciał rozzłościć boga, to nieźle mu to szło. A ja wolałem go jednak żywego, nawet jeżeli mnie czasem wkurzał.
Bóg roześmiał się.
- Chyba za piękny. Śmiertelnik nie może spojrzeć na prawdziwe oblicze boga bez przykrych konsekwencji. Moja matka, Afrodyta, ukarała Psyche za ten brak zaufania. Moja biedna kochanka była dręczona, skazana na zesłanie, poddana straszliwym próbom. Trafiła nawet do Podziemia, by wykazać swoje poświęcenie. W końcu zasłużyła na powrót do mnie, ale wiele wycierpiała.
Jak można chcieć wrócić do miłości? Ja zawsze od niej uciekałem. Łudziłem się, że jeśli odejdę, z czasem to uczucie osłabnie, może nawet całkowicie zniknie i któregoś dnia będę mógł znów stanąć z nim twarzą w twarz i nie czuć kującego bólu w klatce piersiowej. Tak... „Łudziłem się” to dobre słowo.
Kątem oka zobaczyłem, jak Jason tnie mieczem w górę. Grzmotnęło, a piorun wydrążył nieopodal nas wielki krater.
Zaległa cisza. Czekałem z napięciem na jakiś znak życia od strony boga. Nie wierzyłem, że chłopak tak łatwo go załatwił.
- Prawie ci się udało – powiedział głos z oddali. - Ale Miłości nie można tak łatwo pokonać.
Tuż obok Jasona runął fragment muru. Chłopak ledwo zdążył przetoczyć się w bok.
- Przestań – krzyknąłem. Nie chciałem mieć kolejnej śmierci na sumieniu. - Przecież to ja jestem twoim głównym celem. Zostaw go w spokoju!
- Biedny Nico di Angelo – W głosie boga zabrzmiało rozczarowanie. - Myślisz, że wiesz, czego ja chcę? Moja ukochana Psyche zaryzykowała życie w imię miłości. Tylko tak mogła odpokutować swoje winy. A ty... co byś zaryzykował w moje imię?
- Byłem w Tartarze i wróciłem – warknąłem. - Nie wystraszysz mnie.
- Bardzo, bardzo się mnie boisz. Spójrz na mnie. Bądź uczciwy.
Miał rację. Bałem się go. Bałem się jak nikogo innego. Czułem narastający we mnie strach. Strach przed odkryciem. Gdyby poznali prawdę... Odwróciliby się ode mnie. Zostawiliby mnie. I tak nikogo nie obchodziłem, ale nie chciałem, żeby mówili o mnie za moimi plecami takie rzeczy. Ziemia pode mną zadygotała. Moja moc wymykała mi się spod kontroli. Czułem, jak szkielety starają się wydostać.
- Daj mi berło Dioklecjana – powiedziałem ostrożnie. - Nie mamy czasu na takie gierki.
- Gierki? - Kupidyn pchnął mnie na jakiś blog skalny. Udało mi się utrzymać na nogach. - Miłość nie jest żadną gierką! To nie łagodność kwiatów! To ciężka praca, misja, która nigdy się nie kończy. Żąda wszystkiego! A przede wszystkim prawdy. Tylko wtedy udziela nagrody.
Czułem, jak grunt usuwa mi się spod nóg. Zacisnąłem usta i zamknąłem powieki. Przed oczami przewijały mi się obrazy ludzi, którzy przeze mnie zginęli.
- Nico! - zawołał Jason. - Czego ten facet chce od ciebie?
- Powiedz mu, Nico di Angelo. Powiedz mu, że jesteś tchórzem, że boisz się samego siebie i swoich uczuć. Powiedz mu, dlaczego tak naprawdę uciekłeś z Obozu Herosów i dlaczego zawsze jesteś sam.
Jęknąłem. Grunt nie wytrzymał fali uczuć i pękł. Wypełzły z niego szkielety – martwi Rzymianie. Tacy jak zawsze, kiedy się denerwowałem, ale teraz było ich znacznie więcej niż zwykle.
Nie chciałem mu mówić. Już nigdy nie będzie o mnie myślał normalnie. Zawsze będzie pamiętał tę chwilę. I powie mu. Percy'emu. Na pewno.
- Ukryjesz się między umarłymi, jak zwykle? - głos Kupidyna przeciekał drwiną.
Nie wytrzymałem. Buchnęły ze mnie fale ciemności. Chowana przez tyle lat nienawiść, strach i wstyd. Już prawie na żywo widziałem sceny z synem Posejdona w roli głównej. Ledwo docierało do mnie, że martwi Rzymscy wojownicy zaatakowali boga. Czułem do siebie odrazę przez uczucia, których nie potrafiłem się pozbyć. Mogłem unikać wszystkich. Mogłem uciekać i chować się w mroku, ale przed tym nie ucieknę. Zawsze będą mnie prześladować. A kiedyś się wyda i on się o tym dowie. I znienawidzi mnie.
- Ciekawe! - zawołał Kupidyn. - A więc jednak masz w sobie moc?
- Opuściłem Obóz Herosów z powodu miłości – wykrztusiłem. Już miałem powiedzieć prawdę, kiedy coś w mojej głowie mnie powstrzymało. - Annabeth... ona...
- Wciąż się ukrywasz – powiedział z pogardą Kupidyn, rozwalając w drobny mak kolejnego Rzymianina. - Nie jesteś silny.
- Nico – wybełkotał Jason, zanim zdążyłem odpowiedzieć - nie przejmuj się. Zrozumiałem.
Spojrzałem na niego. Nie. On nie mógł tego zrozumieć. On był tym „złotym chłopcem”. Nie może wiedzieć, jak czuje się ktoś taki jak ja.
- Nie - odpowiedziałem – ty tego nie rozumiesz. To niemożliwe.
- Więc znowu uciekasz – szydził Kupidyn. - Od swoich przyjaciół, od samego siebie.
- Ja nie mam przyjaciół! - to była prawda. Nie miałem i nie chciałem mieć. - Opuściłem Obóz Herosów, bo to nie jest miejsce dla mnie! Nigdy nie było!
Szkielety unieruchomiły całkowicie Kupidyna, ale niewidzialny bóg roześmiał się tak okrutnie, że przeszły mnie ciarki.
- Zostaw go w spokoju... - wychrypiał Jason. - To nie... - Urwał.
Wiedziałem, co chciał powiedzieć. „To nie twoja sprawa”. Tylko, że to, niestety, była jego sprawa. I moja. Jeżeli chciałem uratować Percy'ego, to musiałem się przyznać. Od czterech lat moje życie było ciągłym unikaniem ciosów, budowaniem wokół siebie bariery ochronnej tylko po to, by nikt nie mógł przejrzeć mojego umysłu. Teraz nastał czas, żeby zburzyć tę barierę. To bolało, ale nareszcie poczułem, że mam jakiś cel. Musiałem go uratować.
- Ja... - mój głos brzmiał, jakbym nalał sobie kwasu do gardła. - ja nie zakochałem się w Annabeth.
- Byłeś o nią zazdrosny – powiedział Jason. - Dlatego nie chciałeś być blisko niej. I dlatego nie chciałeś być blisko... niego. Teraz to wszystko zrozumiałem.
Byłem wdzięczny Jason'owi, że to on to powiedział. Nie musiałem się już do tego zmuszać. Ciemność ustąpiła, kiedy tylko poczułem ulgę. Szkielety rozpadły się w pył.
- Nienawidziłem samego siebie. Nienawidziłem Percy'ego Jacksona.
Nagle Kupidyn stał się widoczny. Objawił się jako umięśniony młodzieniec ze śnieżnobiałymi skrzydłami i prostymi czarnymi włosami, w białej tunice i jeansach. Łuk i kołczan na jego ramieniu wyglądały równie groźnie jak w rękach Artemidy. Oczy miał przeraźliwie czerwone. Patrzył mi prosto w oczy z wyraźnym zadowoleniem. Ale to nie wszystko. On czekał na ostateczne wyznanie.
- Zadurzyłem się w Percy'm – wyrzuciłem przez zaciśnięte gardło. - Taka jest prawda. Taki jest mój wielki sekret. - Spojrzałem ze złością na Kupidyna. - Zadowolony?
Nie spodziewałem się takiej reakcji, ale bóg wydawał się... współczuć.
- Och, nie twierdzę, że miłość zawsze uszczęśliwia. - Głos miał o wiele cichszy, jakby bardziej... ludzki. - Czasami sprawia, że powala cię bezmierny smutek. Ale w końcu spojrzałeś jej w twarz. Tylko tak można mnie pokonać.
Rozpłynął się w powietrzu. Został po nim tylko zapach truskawek i... berło. Na ziemi, tam gdzie stał, leżało berło z kości słoniowej, miało około metra długości, zakończone było ciemną kulą wielkości piłki bejsbolowej, wspartą na grzbietach trzech złotych rzymskich orłów. Berło Dioklecjana. Nic szczególnego, jak na taką cenę.
Ukląkłem i podniosłem je. Zerknąłem na Jasona niepewnie. Patrzył na mnie z litością.
- Jeśli inni się dowiedzą... - jęknąłem cicho.
- Jeśli inni się dowiedzą, będzie cię wspierało wielu przyjaciół, którzy wyzwolą gniew bogów na każdego, kto sprawi ci przykrość.
Musieliby w pierwszej kolejności wyzwolić ją na Percy'm i Annabeth, więc nie, dzięki – pomyślałem. Wciąż czułem gniew i rozżalenie. Nie ufałem synowi Jupitera. Ze wszystkich osób to akurat on musiał się dowiedzieć. Czułem, jak wielka gula strachu rośnie mi w gardle. Jeszcze chwila i zacząłbym dygotać. Sam już nie wiem, czy ze złości, czy ze strachu.
- Ale to twoja sprawa – dodał szybko, widząc moją minę. Czasami lubiłem, gdy ludzie się mnie bali. - Do ciebie należy decyzja, czy im to powiesz, czy nie. Ja mogę tylko ci powiedzieć...
- Ja już tego nie czuję – przerwałem mu. Kłamca ze mnie, wiem, ale tylko tak mogłem go powstrzymać od rozpowiedzenia o całej sprawie wszystkim. - To znaczy... już nie czuję tego do Percy'ego. Byłem młody i łatwo ulegałem uczuciom... i... nie...
Głos mi się załamał. Czułem wzbierające łzy. Nie mogę się rozpłakać! Uzna, że jestem tylko małym dzieckiem. A ja dzieckiem przestałem być już dawno temu.
- Nico – powiedział łagodnie – widziałem już wiele odważnych czynów, ale to, co ty teraz zrobiłeś, wymagało chyba największej odwagi.
Zerknąłem na niego niepewnie. Po raz kolejny mnie zadziwił. Nie pocieszał mnie, ani, na szczęście, nie litował się nade mną.
- Powinniśmy wracać na okręt – odezwałem się cicho.
- Tak. Mogę nas przenieść...
- Nie. Tym razem przeniesiemy się tam drogą cieni. Na jakiś czas mam dość wiatrów.

Teraz zdaję sobie sprawę, że powiedzenie komuś prawdy pomaga. Oczywiście nie zamierzam mu o tym powiedzieć, bo jeszcze opowiedziałby innym. Nie mam do niego aż tak dużego zaufania. Już dawno nauczyłem się nie ufać ludziom. A jednak to mi pomogło. Uwolniłem się od ciężaru chowanych uczuć. Nie zmienia to tego, że jestem tym, kim jestem, ale wiem, że nie tkwię w tym sam. Może on tego nie rozumie, ale przynajmniej wie, co czuję. I co najlepsze; nie odwrócił się ode mnie. Mimo że jestem tym „przeklętym”, synem Hadesa. A tego nic nie zmieni.

_________________________________

No, i mamy pierwszy post na tym blogu! To znaczy, już był post, ale on był organizacyjny, więc się nie liczył. Zaraz wstawię też moje poprzednie one-shot'y. Jak tylko pojawi się pierwszy komentarz pod tym.
Bardzo proszę o komentowanie! To nie boli, wierzcie mi, a za to bardzo motywuje do pisania!
Mały EDIT: Tego one-shot'a dedykuję Lakii, która znowu bardzo mi pomogła w tworzeniu!

Pozdrawiam,
Wasza Spite