Czy byliście kiedyś w takiej sytuacji, że musieliście
wyjawić swoją tajemnicę? Najbardziej strzeżoną? Schowaną gdzieś
w głębi serca, tak głęboko, że boicie się ją wypowiedzieć na
głos przed samym sobą? Boicie się nawet o niej myśleć?
Musieliście powiedzieć coś takiego komuś zupełnie
obcemu? Całkowicie nieznajomemu?
Nawet jeżeli nie, to brzmi to strasznie, prawda?
Obnażyć się przed kimś. Odsłonić się na cios. Tak, to jest
okropne.
Wszystko zaczęło się tak... niewinnie. Ot, kolejna
wyprawa. Tak, ważyła ona o losach całej misji, ale nie wydawała
się groźna. Co może się stać podczas wykradania jakiegoś berła
z grobowca? Nawet jeżeli jest to grobowiec cesarza, a dokładniej
ostatniego cesarza Rzymu, który był potomkiem bogów –
Dioklecjana, to chyba nie może dojść do sytuacji, w której coś
złego mogłoby się wydarzyć. Owszem,
pewnie było tam dosyć dużo wściekłych duchów i potworów, ale
co z tego? Nie z takich sytuacji się wychodziło cało. Gorsze były
wspomnienia, ale to już tyle czasu... Tak, bolały, ale nie tak, jak
wcześniej. Tak sobie myślałem, kiedy razem z Jason'em,
synem Jupitera schodziłem po trapie z Argo II. Bogowie, jak ja się
myliłem!
Szliśmy przez miasto
Split, w Chorwacji i rozglądaliśmy się za czymś, co pomogłoby
nam znaleźć berło Dioklecjana. Słońce świeciło tak mocno, że
miałem ochotę się schować. Było gorąco i parno, ale
przynajmniej czasami, od strony morza, wiał chłodniejszy wiatr.
Jason uśmiechał się do ludzi, jakby był jakiś upośledzony, a ja
starałem się udawać, że mnie nie ma. Turyści pstrykający
zdjęcia byli dosłownie wszędzie, ale i nie zabrakło miejscowych
wyglądających przez okna swoich małych i bezkształtnych domków.
Nie lubiłem, kiedy obcy na mnie patrzyli. Niewielu umiało
powstrzymać widoczną w oczach nienawiść lub wręcz przerażenie.
Ci, którzy potrafili, patrzyli na mnie wzrokiem mówiącym, że
uznają mnie za pomyleńca. Chyba wolałem tych pierwszych.
Syn Jupitera
szturchnął mnie w bok, a ja się skrzywiłem. Już miałem
powiedzieć, żeby mnie nie ruszał, ale on mnie ubiegł.
- Widzisz to? -
wskazywał na uliczny wózek z lodami przy którym stał... anioł,
albo raczej brunet z pomarańczowymi skrzydłami. Był wysoki i
dobrze zbudowany, ale szczupły, lekko opalony. Niewątpliwie należał
do „magicznej” strony rodziny. No, i z tego powodu mógł
wiedzieć, gdzie jest ukryte berło.
- Widzę –
odpowiedziałem. - Może powinniśmy kupić sobie lody. - Przed
oczami mignęła mi scena sprzed lat. Dosłownie parę metrów dalej,
ale za to kilkadziesiąt lat wcześniej, ja i Bianca jedliśmy lody,
a matka stała obok i patrzyła, jak próbuję wyrwać siostrze
rożek. Otrząsnąłem się z tych wspomnień. Naprawdę to nie jest
czas na sentymenty.
Ruszyliśmy ku
wózkowi z lodami. Facet był dziwny. To znaczy; pomijając skrzydła
rdzawobrunatnej barwy. Każdy człowiek ma coś na kształt „aury
życia”. Jest to taka świetlista powłoka, która u duchów i
innych „podziemnych” istot staje się czarna, albo szara, to
chyba zależy od stopnia zła popełnionego za życia, ale nie jestem
pewien. Do rzeczy. Ten „anioł” nie miał żadnej aury, ani
świetlisto-złotej, ani czarnej, czy szarej.
- To nie duch,
który powrócił na ziemię – mruknąłem, na wpół do siebie na
wpół, do Jason'a – ani żadna istota z Podziemia.
- Chyba nie.
Wątpię, by któraś z nich jadła lody polewane czekoladą.
- To kim on jest?
- Miałem niejasne przeczucie, że powinienem wiedzieć.
Jak na odpowiedź
na moje myśli skrzydlaty młodzieniec spojrzał prosto na nas swoimi
ciepłymi, brązowymi oczami. Uśmiechnął się, skinął ręką z
lodem i rozpłynął w powietrzu. Nie został po nim żaden ślad, a
ja chyba wiedziałem, z kim mamy do czynienia. To musiał być jakiś
wiatr, ale dlaczego wydawało mi się, że go znam?
- Założę się,
że to ten pałac – powiedział Jason. Podążyłem za jego
wzrokiem. Wzdłuż promenady, aż do wielkiej budowli podobnej do
twierdzy.
Szybkim krokiem
ruszyliśmy ku pałacowi.
Z zewnętrznych
murów nic nie zostało, tylko skorupa z różowego granitu, z
połamanymi kolumnami i oknami w kształcie łuków, przez które
można było zobaczyć jasne niebo. Mnie osobiście zawsze nieco
przerażał jego... bezkres. Podobnie miałem z oceanem. Dużo
bardziej wolałem podziemia, gdzie wszystko było stałe i pewne.
Zerknąłem na
najbliższe wejście do pałacu. Wężyk turystów wił się daleko,
daleko. Gdybyśmy mieli w nim stanąć, to nie doczekalibyśmy się
wejścia nawet za dwie godziny.
- Musimy go
dogonić – powiedział Jason. Co prawda ja nie widziałem „anioła”,
ale Jason, jako syn pana niebios, pewnie go widział, więc
postanowiłem mu zaufać. - Trzymaj się.
- Ale... - Trzymaj
się?! Czy on chce...?
Nie trzeba było
mu ufać. Ten idiota złapał mnie w pasie i wzbił się w powietrze.
Automatycznie cały się spiąłem. Lot nie trwał długo, ale dla
mnie to była męka. Tak blisko kogoś nie byłem od... dawna. I
wcale nie miałem na to ochoty.
Ku mojej uldze
szybko wylądowaliśmy na dziedzińcu. Po jego lewej stronie ciągnął
się rząd kolumn podtrzymujących stare i zniszczone łuki. Po
prawej stał budynek z białego marmuru z rzędami wysokich okien.
Wygrzebałem nazwę z pamięci. Tak dawno o tym nie myślałem...
- Perystyl. To
było wejście do prywatnej rezydencji Dioklecjana. - Spojrzałem
wrogo na Jason'a. - I bardzo proszę, pamiętaj, że nie lubię, jak
mnie ktoś dotyka. Nie rób tego więcej. - Starałem się powiedzieć
to spokojnie, ale zdaje mi się, że go nieco wystraszyłem. Znowu.
Dlaczego wszyscy myślą, że chcę im coś zrobić? To, że jestem
synem Hadesa nie znaczy, że jestem zabijaką.
- Och, nie ma
sprawy. Przepraszam. Skąd wiesz, jak to miejsce się nazywa?
Przez głowę
przeleciał mi ciąg obrazów. To samo miejsce. Bianca i matka
gadające o architekturze. Nudzi mi się, podchodzę do ciemnych
schodów prowadzących w dół, w dalekim rogu dziedzińca. Zaraz
potem mnie stamtąd zabrały, ale nadal pamiętam to niejasne
uczucie, które ciągnęło mnie do tamtego miejsca. Teraz już wiem,
co to było. Przecież jestem synem Hadesa. Podziemia to „moja
działka”.
- Byłem tu już
kiedyś. Z moją matką i Biancą. Weekendowy wypad z Wenecji –
odpowiedziałem automatycznie, nie zastanawiając się nad sensem
opowiadania tego Jason'owi – Miałem może... sześć lat? - Kiedy
to było...? Nie pamiętałem dokładnie...
- Kiedy to
było...? - zapytał syn pana niebios, jakby czytał mi w myślach –
W latach trzydziestych?
- Chyba w
trzydziestym ósmym – Nie chciałem mówić tego na głos, ale
słowa same wyleciały mi z ust. - Po co pytasz? Widzisz gdzieś tego
skrzydlatego faceta?
Stanowczo za dużo
powiedziałem. Teraz będzie dalej drążyć temat. O życiu w innych
czasach. Niech Tartar pochłonie wszystkich tych ciekawskich ludzi!
- Ja tylko... -
Urwał nie wiedząc co powiedzieć. - no wiesz, po prostu nie mogę
sobie wyobrazić, jakie to dziwne, kiedy się pochodzi z innej epoki.
- Nie możesz. -
Nie chciałem mu patrzeć w oczy, jaszcze by zobaczył, że jest mi
przykro i wtedy by się zaczęło! „Co się stało? Nic ci nie
jest?”. Muszę odpowiedzieć normalnie. Wziąłem głęboki oddech.
- Zrozum... Ja nie lubię o tym mówić. Choć, prawdę mówiąc,
uważam, że Hazel ma gorzej ode mnie – Pomyślałem o jej
„odlotach”. - Pamięta więcej z czasów swojej młodości.
Musiała powrócić ze świata umarłych i przystosować się do
współczesnego świata. Ja... - Zająknąłem się, to beznadziejne,
ale nawet po tylu latach mówienie o siostrze sprawiało mi ból. -
Ja i Bianca... Tkwiliśmy w hotelu Lotos. Czas szybko mijał. W jakiś
dziwaczny sposób ułatwiło to nam przejście.
- Percy mówił mi
o tym miejscu. Siedemdziesiąt lat minęło szybko jak miesiąc?
Percy. Czy nawet
kiedy spadł do Tartaru, musi mnie nawiedzać? Mimowolnie zacisnąłem
pięści. On jest wszędzie, nawet w snach, a teraz ten ignorant mnie
o niego pyta.
- Tak. Nie wątpię,
że Percy mówił ci o mnie.
Nie chciałem,
żeby w moim głosie zabrzmiała taka gorycz, ale nie umiałem jej
powstrzymać. Nie umiałem rozmawiać o synu Posejdona bez ukazywania
jakichkolwiek uczuć. A gorycz jest chyba lepsza od... nieważne. Nie
chciałem o nim myśleć, a co dopiero prowadzić o nim rozmowę z
obcą osobą. Trzeba odwrócić jej bieg.
Rozejrzałem się
po dziedzińcu. Pomiędzy ludźmi migotały sylwetki duchów. Prawie
wszystkie patrzyły na nas. Biła od nich taka nienawiść, że aż
czułem jej siłę na skórze. Zerknąłem na okna. Jeszcze więcej
Larów i innych zjaw. Gównie mężczyzn w strojach wojowników o
typowo rzymskich rysach, ale czasem pojawiały się też kobiety w
eleganckich sukniach.
- Pełno to
rzymskich umarłych... Lary. Lemury. Obserwują nas. Są rozeźlone.
- Na nas? - Jason
szybko sięgnął po miecz. Głupek. Chce walczyć z duchami na
miecze?
- Na wszystko –
Machnąłem w kierunku małego kamiennego budynku w zachodnim końcu
dziedzińca. - To była kiedyś świątynia Jupitera. Chrześcijanie
zmienili ją na baptysterium. Rzymskim duchom nie bardzo się to
podoba.
Chciałem
powiedzieć więcej, żeby syn Jupitera zapomniał o wcześniejszej
rozmowie, ale niestety to wszystko, co wiedziałem. Chociaż...
- A tam... -
wskazałem na na sześcioboczny budynek otoczony samotnymi kolumnami
– było mauzoleum cesarza.
- Ale jego grobu
tu nie ma. - Zauważył „mądrze” Jason.
- Od wielu
stuleci. Kiedy cesarstwo upadło, mauzoleum zmieniono w
chrześcijańską katedrę.
- Więc jeśli
duch Dioklecjana wciąż się tutaj błąka... - wyczułem strach w
jego głosie.
- To pewnie nie
jest szczęśliwy.
Zawiał wiatr. Syn
Jupitera rozejrzał się nerwowo, a potem utkwił niespokojny wzrok w
jednym miejscu. Zerknąłem w tę stronę. Na schodach wiodących w
dół leżało rdzawe pióro.
- Tam – pokazał
Jason. - Ten skrzydlaty gość. Jak myślisz, dokąd prowadzą te
schody?
Mimowolnie się
uśmiechnąłem. Miałem już dość otwartych przestrzeni. Wyjąłem
miecz z pochwy.
- Do podziemi –
odpowiedziałem z satysfakcją. - Do mojego ulubionego miejsca.
Jak tylko
zeszliśmy pod ziemię poczułem się lepiej, ale chyba nie można
powiedzieć tego o Jasonie, który zachowywał się, jakby bał się,
że sufit spadnie mu na głowę. Szedł niepewnie i co chwila zerkał
w stronę wyjścia.
Skradaliśmy się
przez olbrzymią piwnicę z grubymi kolumnami podtrzymującymi
sklepienie. Wapienne bloki były strasznie stare, tak stare, że
wilgoć dostająca się z góry stopiła je ze sobą, więc
wyglądały, jak naturalne ściany jaskini.
Wokół panowała
przyjemna cisza, którą zakłócało jedynie echo naszych kroków i
kapanie wody. Żadnych turystów. Na szczęście, przynajmniej chwila
spokoju od tych tłumów, które potrafiły tylko mnie irytować.
Tak, ludzie są wyjątkowi, każdy irytuje mnie na inny sposób. Taki
Jason, na przykład, był zbyt... Pewny siebie. Zbyt idealny.
Tylko, że ja nie lubię takich idealnych ludzi. Nienagannie
ubrani z równo ściętymi włosami. Dużo lepiej wyglądają ludzie
z naturalnymi włosami, niedbający za bardzo o ubranie. Taki Percy,
na przykład. O nie. Żaden Percy. On spadł do Tartaru, a my
jesteśmy tu po to, żeby mu pomóc się stamtąd wydostać, a nie,
żeby rozmyślać o jego fryzurze. W ogóle nie powinienem o nim
myśleć.
Syn Jupitera
stanął. Wpatrywał się w marmurowe popiersie. Popiersie
Dioklecjana. Na twarzy starego cezara malowała się niechęć. Nic
dziwnego. Stało tu od tylu wieków, a jego grób już stąd zabrano.
W takiej sytuacji też byłbym zniechęcony.
Chłopak podszedł
do marmurowego posągu i wsunął małą karteczkę między piedestał
i popiersie. Informacja dla Reyny. Miałem szczerą nadzieję, że ją
znajdzie, bo nasza sytuacja nie miała się najlepiej i przydałaby
nam się pomoc. Jazon cofnął się.
- Hej!
Wiele wydarzyło
się naraz. Jason skrócił o głowę Dioklecjana, ja się odwróciłem
w stronę głosu, a skrzydlaty gość, który okazał się tym
właśnie źródłem, oparł się o kolumnę i zaczął bawić się
pierścieniem do tej starej greckiej gry... Ja ona się...? quoit?
- Oj nieładnie –
odezwał się młodzieniec. Teraz zauważyłem, że u jego stóp stoi
kosz owoców. Kojarzyłem jakiegoś boga, albo inną mityczną postać
z koszem pełnym owoców, ale za nic nie mogłem jej sobie
przypomnieć. - Co ci zrobił Dioklecjan?
Powietrze wokół
stup Jason'a zawirowało. Miniaturowe tornado ułożyło z powrotem
popiersie i ustawiło je na piedestale.
- Yyy... - chłopak
wyglądał na zdezorientowanego. - To był wypadek. Przestraszyłeś
mnie.
Skrzydlaty
zachichotał. Coraz mniej go lubiłem.
- Jasonie Grace,
Zachodni Wiatr zwano różnie... ciepłym, łagodnym, życiodajnym i
diabelnie przystojnym, ale jeszcze nikt nie powiedział o mnie, że
budzę strach. Ten przymiot przysługuje raczej moim porywistym
braciom z północy.
Cofnąłem się o
krok. Przecież znałem ten mit. On był sługą...
- Zachodni wiatr?
- spytałem, żeby się upewnić - To znaczy, że jesteś... - nie
przeszło mi to imię przez gardło.
- To Fawoniusz –
punkt za pamięć dla Jason'a – Bóg zachodniego wiatru.
Wspomniany bóg
ukłonił się z uśmiechem, szczęśliwy, że ktoś go rozpoznał.
- Możecie nazywać
mnie moim rzymskim imieniem albo Zefirem, jeśli jesteście Grekami.
Dla mnie to bez różnicy.
- Więc twoja
grecka i rzymska natura nie są ze sobą w konflikcie, jak u innych
bogów? - Ciekawe. Jeżeli go to ominęło, to może jest jeszcze
nadzieja w bogach?
- Och, czasami
cierpię na ból głowy. - Zachodni wiatr wzruszył ramionami. -
Czasami budzę się rano w greckim chitonie, chociaż jestem pewny,
że położyłem się do łóżka w rzymskiej piżamie. Ale ta wojna
nie bardzo mnie obchodzi. Jestem pomniejszym bogiem, zwykle trzymam
się na uboczu. Te ustawiczne potyczki i spory między wami,
półbogami, nie mają na mnie większego wpływu.
- Więc co tutaj
robisz? - spytał podejrzliwie Jason. Chyba chodziło mu o to,
dlaczego nam się ukazuje, ale bóg zrozumiał to nieco inaczej,
dzięki czemu dowiedzieliśmy się, że zawsze chodzi z koszem pełnym
owoców. Próbował nawet poczęstować nimi Jason'a, ale ten
odmówił, zresztą nie dziwię się mu. Nie wyglądały zbyt świeżo.
- Co tam
jeszcze... - zastanawiał się Zefir. - Aha, wcześniej jadłem lody.
Teraz podrzucam ten pierścień od quoitu.
Zakręcił
pierścieniem.
- Chodzi mi o to,
dlaczego nam się pokazałeś? Dlaczego zaprowadziłeś nas do tej
piwnicy?
- Aha! - pokiwał
głową. - Sarkofag Dioklecjana. Tak. To było miejsce jego
ostatniego spoczynku. Chrześcijanie wynieśli go z mauzoleum. Potem
jacyś barbarzyńcy zniszczyli trumnę. Chciałem wam tylko pokazać,
że nie ma tutaj tego, czego szukacie. Mój pan zabrał to stąd.
- Twój pan? -
Jason zrobił głupią minę, która zapewne miała świadczyć o
wysilaniu szarej komórki. - Błagam, tylko nie mów, że to Eol!
- Ten głupek?
Nie, oczywiście to nie on.
Pan boga
Zachodniego Wiatru. Wiedziałem, kto nim jest. Była to ostatnia z
ostatnich osób, które chciałem w tej chwili spotkać.
- On ma na myśli
Erosa – powiedziałem, starając się brzmieć naturalnie, nie
chciałem, żeby czuł drżenie w moim głosie. - Kupidyna po
łacinie.
- Znakomicie, Nico
di Angelo. - Drgnąłem na dźwięk mojego nazwiska. - A w ogóle, to
jestem rad, że znowu cię spotykam. Po tylu latach.
Zmarszczyłem
brwi. Naprawdę nie znałem go wcześniej, ale czułem się, jakbym
powinien.
- Nigdy cie nie
spotkałem – powiedziałem niepewnym głosem.
- Nigdy mnie nie
widziałeś. - Kolejne zagadki. - Ale ja ciebie obserwowałem.
Kiedy przybyłeś tu jako chłopiec i kilka razy później.
Wiedziałem, że w końcu powrócisz, aby spojrzeć w oczy memu panu.
Na jego słowa
pobladłem. Rozejrzałem się po piwnicy. Jakoś przestałem czuć
się tutaj bezpiecznie. Eros. Bóg miłości. Percy... Nie, to nie
prawda. To tylko... Głupota. Nic ważnego. Przecież chyba nie będą
ode mnie wymagać, żebym się przyznał. Po co?
- Nico? - odezwał
się Jason. - O czym on mówi.
- Nie wiem. O
niczym – odpowiedziałem, może zbyt szybko.
- O niczym?! -
zawołał bóg wiatru. - Ktoś, na kim ci najbardziej zależy, spadł
do Tartaru, a ty wciąż nie chcesz uznać prawdy?
Równie dobrze
mógł mi wbić sztylet w serce, zabolałoby mniej. Ja tego nie
chciałem. Chciałem go znienawidzić. Ciągle obwiniałem go o
śmierć Bianki, ale wiedziałem, że to bez sensu. Nie mogłem z tym
wygrać. Nie z taką siłą.
- Przybyliśmy tu
po berło Dioklecjana – powiedziałem, starając się zmienić
temat. - Gdzie ono jest?
- Ach... -
Fawoniusz pokiwał głową ze smutkiem. - Myślałeś, że będzie to
tak łatwe jak spotkanie z duchem Dioklecjana? Nie, Nico. Czekają
was o wiele trudniejsze próby. Wiedz, że na długo przed
tym, zanim wyrósł ten pałac, było tu wejście na dwór mojego
pana. Przybywałem tu przez eony, prowadząc tych, którzy szukali
miłości, przed oblicze Kupidyna.
Kupidyna.
Przyznam, że nie należę do ludzi, których łatwo jest
przestraszyć, ale teraz ledwo powstrzymywałem się przed osunięciem
się na kolana. Miałem się przyznać. Miałem powiedzieć, co
czuję. Nikomu o tym nie mówiłem. Nigdy. I już dawno temu sobie
obiecałem, że tego nie zrobię.
Jak przez mgłę
docierało do mnie, że Jason i bóg zachodniego wiatru rozmawiają o
Psyche i o dziejach tego miejsca.
- Zabrałeś berło
- oświadczył syn Jupitera.
- Żeby je
chronić. To jeden z wielu skarbów Kupidyna, pamiątka po lepszych
czasach. Jeśli chcecie je mieć... - Zwrócił się do mnie. -
Musisz stanąć przed bogiem miłości.
Znowu spojrzałem
na okna, przez które sączyło się światło słońca. Ostatnio
schudłem, po... po więzieniu. Może bym się zmieścił?
- Nico –
powiedział Jason delikatnie - mógłbyś to zrobić. To może być
dla ciebie kłopotliwe, ale przecież chodzi o berło.
Berło. Berło
potrzebne do uratowania Percy'ego. Zrobiło mi się niedobrze, ale
wyprostowałem się. Nie mogłem teraz zawieść.
- Masz rację –
odpowiedziałem słabym głosem. - Ja... ja nie boję się boga
miłości.
Kłamstwo, ale co
miałem powiedzieć?
- Wspaniale! -
ucieszył się Fawoniusz. - Może najpierw coś przekąsisz? - Wyjął
z kosza zielone jabłko, obejrzał je i zmarszczył brwi. - Och,
wciąż zapominam, że moim symbolem jest kosz niedojrzałych
owoców. Czemu wiosenny wiatr nie zasługuje na większe zaufanie?
Letni wiatr, ten to ma dobrze!
- Nie przejmuj się
– powiedziałem szybko, nie mógłbym teraz nic zjeść. - Prowadź
nas do Kupidyna.
Zamknąłem oczy,
nie wiedząc, czego się spodziewać. Nie powiem, że oczekiwałem
czegoś przyjemnego, ale to, co się za chwilę stało było po
prostu straszne. Całe moje ciało rozpłynęło się w powietrzu.
Przeniknąłem przez mury i znalazłem się w przestrzeni. Dookoła
nie było nic. Wielka otwarta przestrzeń, która otaczała mnie ze
wszystkich stron. Potworność.
Kiedy wreszcie
wylądowaliśmy, poczułem się jeszcze gorzej, jeżeli to możliwe,
jakby ktoś narzucił na mnie ołowiany płaszcz. Fawoniusz
powiedział coś o „ciężkich ciałach śmiertelników”, ale go
nie słuchałem.
Rozejrzałem się
dookoła. Szczątki świątyń i resztki amfiteatru wyglądały
żałośnie, chociaż kiedyś musiało to być piękne i duże
miasto. Puste piedestały po pomnikach sprawiały smutne wrażenie,
jakby rzeźby nie chciały mieszkać w tym miejscu, niegdysiejszej
chlubie tych krain dzisiaj zmienionej w gruzy i pyły przez
nieubłagany czas i uciekły stąd w lepsze miejsca. Rzędy kolumn
wiodące donikąd znikały we mgle. Ślady po nielicznych
wykopaliskach też były stare, wszystko wskazywało na to, że nikt
już nie pamięta o tym miejscu.
- Witajcie w
Salonie. To stolica Dalmacji! Miejsce narodzin Dioklecjana! -
Brzmiało to o wiele za dumnie, jak na takie szczątki - Ale
przedtem, na długo przedtem, tu był dom Kupidyna.
To imię potoczyło
się echem po ruinach. Kupidyn, bóg miłości. Miłość to
najgorsza rzecz, jaka może spotkać człowieka i mówię to z
zupełną pewnością. To właśnie miłość zniszczyła mi życie.
O wiele łatwiej by było, gdybym nie miał uczuć, bo strata kogoś,
kogo kochamy jest naprawdę ogromna, a strach jaki czujemy, gdy
bliskiej osobie coś grozi jest nie do opisania.
- Och, on taki nie
jest – odezwał się Fawoniusz do Jason'a.
- Czytasz mi w
myślach? - zapytał tamten.
- Nie muszę.
Każdy ma mylne wyobrażenie o Kupidynie... Dopóki go nie
spotka.
Nie. Waga tych
słów niemal zwaliła mnie z nóg. „Dopóki go nie spotka”. Nie
myliłem się. On chce, żebym się spotkał z bogiem miłości.
Powiedział mu, co czuję. Obcej osobie, przy świadkach.
Oparłem się o
kolumnę, żeby nie upaść. Co się ze mną dzieje, do cholery? To
nie możliwe, żebym tak się kogoś bał. Tylko, że im bardziej coś
skrywamy, tym trudniej jest to wyjawić. A ja skrywałem to przed
samym sobą. Teraz czułem się, jakbym miał zaraz wybuchnąć.
Wykrzyczeć wszystko, całą prawdę. Coś ścisnęło mnie za serce.
Trawa wokół mnie zwiędła.
- Hej, stary... -
Jason ruszył ku mnie, ale szybko powstrzymałem go machnięciem
ręki. Wolałem nie myśleć, co by się stało, gdyby do mnie
podszedł. Zabijam wszystko, co wejdzie mi w drogę. Jestem
przeklęty.
- Ach, nie dziwię
się, że opanował cię strach, Nico di Angelo. Wiesz, jak to się
stało, że ja skończyłem jako sługa Kupidyna?
- Ja nie służę
nikomu – mruknąłem. - A zwłaszcza Kupidynowi.
- Zakochałem się
w śmiertelniku. Miał na imię Hiacynt – ciągnął Fawoniusz
udając, że nie usłyszał mojej odpowiedzi. - Był naprawdę
niezwykły.
- On? - zdziwienie
w głosie Jason'a było niesamowicie mocne, a ja bałem się, że
zrozumie do czego pije ten okropny bóg. - Och...
Zrozumiał. Byłem
tego absolutnie pewien, ale na szczęście nie doceniałem głupoty
syna Jupitera.
- Tak, Jasonie
Grace. - Fawoniusz zmarszczył brwi. - Zakochałem się w mężczyźnie.
To cię szokuje?
Chwila prawdy.
Chłopak zmarszczył czoło, jakby się zastanawiał. Nad czym się
tu zastanawiać? Przecież na pewno gardził takimi ludźmi. Nie
potrafiłby zrozumieć. Skuliłem się w sobie chcąc ukryć swoje
myśli.
- Chyba nie –
odpowiedział w końcu. Zadziwił mnie tym. Nie tego się po nim
spodziewałem. - Więc... Kupidyn trafił cię swoją strzałą i się
zakochałeś, tak?
Fawoniusz
prychnął. Ja też bym to zrobił, ale opamiętałem się. „Trafił
cię strzałą”! Gdyby to było takie banalne!
- Mówisz, jakby
to było bardzo proste. Niestety, miłość nigdy nie jest prosta. -
zgodziłem się z nim w duchu. - Bo, widzisz, Apollo też zakochał
się w Hiacyncie. Dowodził, że są tylko przyjaciółmi. No, nie
wiem. Ale pewnego dnia natknąłem się na nich, jak grali w quoit...
- Quoit? - Jason
zmarszczył brwi.
- To gra
polegająca na rzucaniu takimi pierścieniami – wyjaśniłem
nieswoim głosem. - Jak podkowami.
- Coś w tym
rodzaju – zgodził się Fawoniusz. - W każdym razie poczułem
zazdrość. Zamiast zapytać ich w prost i poznać prawdę,
poruszyłem wiatrem i ciężki metalowy pierścień ugodził Hiacynta
w głowę, no i... - Westchnął. - Kiedy Hiacynt umarł, Apollo
zamienił go w kwiat, w hiacynt. Jestem pewny, że Apollo srogo by
się na mnie zemścił, ale Kupidyn otoczył mnie swoją opieką.
Zrobiłem coś strasznego, ale oszalałem z miłości, więc
oszczędził mnie, pod warunkiem, że będę dla niego pracował. Na
zawsze.
Coś, co trzymało
mnie za serce ścisnęło jeszcze mocniej. Niby nieszkodliwa
opowieść, ale zawierała jeden morał. Taka miłość nie może się
dobrze skończyć. Poczułem się słabo. Instynkt mówił mi, że to
wszystko skończy się, prędzej czy później, jakimś
nieszczęściem. Okropnym nieszczęściem, może czyjąś śmiercią.
KUPIDYN.
To imię znowu
potoczyło się echem, jakby jakieś głosy powtórzyły je szeptem
pośród ruin.
- To sygnał dla
mnie. Przemyśl dobrze to, co zrobisz, Nico di Angelo. Kupidyna nie
oszukasz. Jeśli dasz się ponieść złości... no cóż, spotka cię
jeszcze gorszy los niż mnie.
Duch wiatru
zniknął w smudze czerwieni i złota, a ja stałem oszołomiony.
Nagle letnie powietrze zgęstniało. Jednocześnie dobyliśmy mieczy.
- A więc o to
chodzi.
Głos przeleciał
koło nas, ale nigdzie nie widać było właściciela.
- Przyszliście
po berło.
Stałem plecami do
Jasona. Lepiej się czułem, kiedy wiedziałem, kto jest za mną.
- Kupidynie! -
zawołałem. - Gdzie jesteś?!
Głos roześmiał
się Był głęboki i bogaty, ale jednocześnie przerażający. Jak
pomruk przed burzą.
- Tam, gdzie
najmniej się spodziewasz. Z miłością zawsze tak jest.
Usłyszałem
głuchy huk. Odwróciłem się na pięcie i zobaczyłem, jak coś
niewidzialnego ciągnie Jason'a przez ulicę. Stoczył się po jakiś
schodach i wylądował na posadzce piwnicy któregoś z rozkopanych
przez archeologów domu.
- Chyba
powinieneś o tym wiedzieć, Jasonie Grace. W końcu znalazłeś
prawdziwą miłość. A może wciąż sobie nie dowierzasz?
Zszedłem po
schodach.
- Nic ci się nie
stało?
Wyciągnąłem
przed siebie rękę. Jason chwycił ją i pomógł sobie wstać.
Kiedy już stał jak najszybciej ją puściłem.
- Nie. Po prostu
dałem się głupio zaskoczyć.
- Och, czyżbyś
się spodziewał, że będę grał czysto? - Echo śmiechu
Kupidyna potoczyło się wokoło. - Jestem bogiem miłości. Nigdy
nie gram czysto.
Nim zdążyłem
zastanowić się nad jego słowami, ujrzałem, jak przede mną
materializuje się strzała celująca prosto w moją pierś. Już
miałem ciąć ją mieczem, mimo że wiedziałem, że nie zdążę,
ale uprzedził mnie Jason. W ostatniej chwili machnął złotym
mieczem, a strzała ugodziła w mur za nami, obsypując nas kawałkami
wapienia.
Wbiegliśmy po
schodach. Chłopak pociągnął mnie w bok, kiedy waląca się
kolumna niemal mnie nie rozgniotła. Chciałem powiedzieć -
„Dziękuję”, ale byłem zbyt oszołomiony, żeby odezwać się
słowem.
- Ten facet to
Miłość czy Śmierć? - warknął Jason.
- Zapytaj
swoich przyjaciół. Frank, Hazel i Percy spotkali już mojego
odpowiednika, Tanatosa. Wiele się nie różnimy. No, Śmierć bywa
łagodniejsza.
Teraz, to naprawdę
mnie wkurzył.
- Chcemy tylko
tego berła! - zawołałem. - Próbujemy powstrzymać Gaję! Jesteś
po stronie bogów, czy nie?
Druga strzała
trafiła w grunt między moimi stopami, jaśniejąc białym blaskiem.
Rzuciłem się do tyłu, kiedy strzała wybuchła snopem płomieni.
No proszę, jednak mieszkanie z braćmi Hood w domku ma swoje zalety.
Kiedy jeszcze nie wiedziałem, kto jest moim rodzicem mieszkałem w
domku jedenastym i już po tygodniu nauczyłem się rozpoznawać
takie strzały.
- Miłość
jest po każdej stronie. I po niczyjej. Nie pytaj, co miłość może
zrobić z tobą.
Za mną Jason
mruknął coś o tekstach z walentynkowych kartek. Nagle odwrócił
się i machnął mieczem. Na ziemi pod jego nogami połyskiwała
złota ciecz – Ichor, krew bogów.
- Bardzo
dobrze, Jasonie Grace. W końcu potrafisz wyczuć moją obecność.
Większość herosów nie zdobyłaby się na nawet takie draśnięcie
prawdziwej miłości.
- Więc teraz
dostanę to berło? - zapytał Jason z nadzieją w głosie.
Kupidyn roześmiał
się.
- Niestety, nie
możesz nim władać, Jasonie Grace. Tylko dziecię Podziemia może
wezwać zmarłych legionistów. I tylko rzymski oficer może nimi
dowodzić.
- Ale... - w jego
głosie brzmiała niepewność.
Obserwowałem z
zaciekawieniem jego twarz. Wyglądał, jakby miał wątpliwości.
Czyżby nie wierzył, że nadal jest pretorem? Pobyt w Obozie bardzo
go zmienił, to fakt, ale czy aż tak?
- Po prostu oddaj
mi to berło – oświadczył. - Nico może wezwać...
Trzecia strzała
minęła go o włos. Podniosłem miecz, ale nie zdążyłem jej
odbić. Stęknąłem, kiedy wbiła mi się w ramię.
- Nico!
Przez głowę
przeleciały mi sceny z... Percym. Widziałem, jak cały poraniony
idzie przez kompletną ciemność. Jego usta układały się w jedno
słowo: Annabeth. Zabolało. Zachwiałem się. Po chwili strzała
rozpłynęła się w powietrzu nie zostawiając po sobie żadnej
rany, ani nawet blizny.
- Dość tych
gierek! - wrzasnąłem z wściekłością. - Pokaż się!
- Nie można
bezkarnie spojrzeć w prawdziwe oblicze miłości.
Zwaliła się
jeszcze jedna kolumna, tuż obok Jason'a, który ledwo zdołał
odskoczyć w bok.
- Doświadczyła
tego moja małżonka Psyche. Przyprowadzono ją tutaj przed wieloma
tysiącleciami, kiedy był tu mój pałac. Spotykaliśmy się zawsze
w ciemności. Została ostrzeżona, by nigdy na mnie nie spoglądać,
ale nie potrafiła oprzeć się pokusie. Bała się, że jestem
potworem. Pewnej nocy zapaliła świecę i ujrzała moją twarz, gdy
spałem.
- Taki jesteś
brzydki? - pytanie Jasona mnie zaskoczyło. Jeżeli chciał
rozzłościć boga, to nieźle mu to szło. A ja wolałem go jednak
żywego, nawet jeżeli mnie czasem wkurzał.
Bóg roześmiał
się.
- Chyba za
piękny. Śmiertelnik nie może spojrzeć na prawdziwe oblicze boga
bez przykrych konsekwencji. Moja matka, Afrodyta, ukarała Psyche za
ten brak zaufania. Moja biedna kochanka była dręczona, skazana na
zesłanie, poddana straszliwym próbom. Trafiła nawet do Podziemia,
by wykazać swoje poświęcenie. W końcu zasłużyła na powrót do
mnie, ale wiele wycierpiała.
Jak
można chcieć wrócić do miłości? Ja zawsze od niej uciekałem.
Łudziłem
się, że jeśli odejdę, z czasem to uczucie osłabnie, może nawet
całkowicie zniknie i któregoś dnia będę mógł znów stanąć z
nim twarzą w twarz i nie czuć kującego bólu w klatce piersiowej.
Tak... „Łudziłem się” to dobre słowo.
Kątem
oka zobaczyłem, jak Jason tnie mieczem w górę. Grzmotnęło, a
piorun wydrążył nieopodal nas wielki krater.
Zaległa
cisza. Czekałem z napięciem na jakiś znak życia od strony boga.
Nie wierzyłem, że chłopak tak łatwo go załatwił.
-
Prawie
ci się udało
– powiedział głos z oddali. - Ale
Miłości nie można tak łatwo pokonać.
Tuż
obok Jasona runął fragment muru. Chłopak ledwo zdążył
przetoczyć się w bok.
-
Przestań – krzyknąłem. Nie chciałem mieć kolejnej śmierci na
sumieniu. - Przecież to ja jestem twoim głównym celem. Zostaw go w
spokoju!
-
Biedny
Nico di Angelo – W
głosie boga zabrzmiało rozczarowanie. - Myślisz,
że wiesz, czego ja chcę? Moja ukochana Psyche zaryzykowała życie
w imię miłości. Tylko tak mogła odpokutować swoje winy. A ty...
co byś zaryzykował w moje imię?
-
Byłem w Tartarze i wróciłem – warknąłem. - Nie wystraszysz
mnie.
-
Bardzo,
bardzo się mnie boisz. Spójrz na mnie. Bądź uczciwy.
Miał
rację. Bałem się go. Bałem się jak nikogo innego. Czułem
narastający we mnie strach. Strach przed odkryciem. Gdyby poznali
prawdę... Odwróciliby się ode mnie. Zostawiliby mnie. I tak nikogo
nie obchodziłem, ale nie chciałem, żeby mówili o mnie za moimi
plecami takie
rzeczy. Ziemia pode mną zadygotała. Moja moc wymykała mi się spod
kontroli. Czułem, jak szkielety starają się wydostać.
-
Daj mi berło Dioklecjana – powiedziałem ostrożnie. - Nie mamy
czasu na takie gierki.
-
Gierki?
- Kupidyn
pchnął mnie na jakiś blog skalny. Udało mi się utrzymać na
nogach. - Miłość
nie jest żadną gierką! To nie łagodność kwiatów! To ciężka
praca, misja, która nigdy się nie kończy. Żąda wszystkiego! A
przede wszystkim prawdy. Tylko wtedy udziela nagrody.
Czułem,
jak grunt usuwa mi się spod nóg. Zacisnąłem usta i zamknąłem
powieki. Przed oczami przewijały mi się obrazy ludzi, którzy
przeze mnie zginęli.
-
Nico! - zawołał Jason. - Czego ten facet chce od ciebie?
-
Powiedz
mu, Nico di Angelo. Powiedz mu, że jesteś tchórzem, że boisz się
samego siebie i swoich uczuć. Powiedz mu, dlaczego tak naprawdę
uciekłeś z Obozu Herosów i dlaczego zawsze jesteś sam.
Jęknąłem.
Grunt nie wytrzymał fali uczuć i pękł. Wypełzły z niego
szkielety – martwi Rzymianie. Tacy jak zawsze, kiedy się
denerwowałem, ale teraz było ich znacznie więcej niż zwykle.
Nie
chciałem mu mówić. Już nigdy nie będzie o mnie myślał
normalnie. Zawsze będzie pamiętał tę chwilę. I powie mu.
Percy'emu. Na pewno.
-
Ukryjesz
się między umarłymi, jak zwykle? - głos
Kupidyna przeciekał drwiną.
Nie
wytrzymałem. Buchnęły ze mnie fale ciemności. Chowana przez tyle
lat nienawiść, strach i wstyd. Już prawie na żywo widziałem
sceny z synem Posejdona w roli głównej. Ledwo docierało do mnie,
że martwi Rzymscy wojownicy zaatakowali boga. Czułem do siebie
odrazę przez uczucia, których nie potrafiłem się pozbyć. Mogłem
unikać wszystkich. Mogłem uciekać i chować się w mroku, ale
przed tym nie ucieknę. Zawsze będą mnie prześladować. A kiedyś
się wyda i on
się o tym dowie. I znienawidzi mnie.
-
Ciekawe!
- zawołał
Kupidyn. - A
więc jednak masz w sobie moc?
-
Opuściłem
Obóz Herosów z powodu miłości – wykrztusiłem. Już miałem
powiedzieć prawdę, kiedy coś w mojej głowie mnie powstrzymało. -
Annabeth... ona...
-
Wciąż
się ukrywasz – powiedział
z pogardą Kupidyn, rozwalając w drobny mak kolejnego Rzymianina. -
Nie
jesteś silny.
-
Nico
– wybełkotał Jason, zanim zdążyłem odpowiedzieć - nie
przejmuj się. Zrozumiałem.
Spojrzałem
na niego. Nie. On nie mógł tego zrozumieć. On był tym „złotym
chłopcem”. Nie może wiedzieć, jak czuje się ktoś taki jak ja.
-
Nie - odpowiedziałem – ty tego nie rozumiesz. To niemożliwe.
-
Więc
znowu uciekasz – szydził
Kupidyn. - Od
swoich przyjaciół, od samego siebie.
-
Ja
nie mam przyjaciół! - to była prawda. Nie miałem i nie chciałem
mieć. - Opuściłem Obóz Herosów, bo to nie jest miejsce dla mnie!
Nigdy nie było!
Szkielety
unieruchomiły całkowicie Kupidyna, ale niewidzialny bóg roześmiał
się tak okrutnie, że przeszły mnie ciarki.
-
Zostaw go w spokoju... - wychrypiał Jason. - To nie... - Urwał.
Wiedziałem,
co chciał powiedzieć. „To nie twoja sprawa”. Tylko, że to,
niestety, była jego sprawa. I moja. Jeżeli chciałem uratować
Percy'ego, to musiałem się przyznać. Od
czterech lat moje życie było ciągłym unikaniem ciosów,
budowaniem wokół siebie bariery ochronnej tylko po to, by nikt nie
mógł przejrzeć mojego umysłu. Teraz nastał czas, żeby zburzyć
tę barierę. To bolało, ale nareszcie poczułem, że mam jakiś
cel. Musiałem go uratować.
-
Ja... - mój głos brzmiał, jakbym nalał sobie kwasu do gardła. -
ja nie zakochałem się w Annabeth.
-
Byłeś o nią zazdrosny – powiedział Jason. - Dlatego nie
chciałeś być blisko niej. I dlatego nie chciałeś być blisko...
niego. Teraz to wszystko zrozumiałem.
Byłem
wdzięczny Jason'owi, że to on to powiedział. Nie musiałem się
już do tego zmuszać. Ciemność ustąpiła, kiedy tylko poczułem
ulgę. Szkielety rozpadły się w pył.
-
Nienawidziłem samego siebie. Nienawidziłem Percy'ego Jacksona.
Nagle
Kupidyn stał się widoczny. Objawił się jako umięśniony
młodzieniec ze śnieżnobiałymi skrzydłami i prostymi czarnymi
włosami, w białej tunice i jeansach. Łuk i kołczan na jego
ramieniu wyglądały równie groźnie jak w rękach Artemidy. Oczy
miał przeraźliwie czerwone. Patrzył mi prosto w oczy z wyraźnym
zadowoleniem. Ale to nie wszystko. On czekał na ostateczne wyznanie.
-
Zadurzyłem się w Percy'm – wyrzuciłem przez zaciśnięte gardło.
- Taka jest prawda. Taki jest mój wielki sekret. - Spojrzałem ze
złością na Kupidyna. - Zadowolony?
Nie
spodziewałem się takiej reakcji, ale bóg wydawał się...
współczuć.
-
Och, nie twierdzę, że miłość zawsze uszczęśliwia. - Głos miał
o wiele cichszy, jakby bardziej... ludzki. - Czasami sprawia, że
powala cię bezmierny smutek. Ale w końcu spojrzałeś jej w twarz.
Tylko tak można mnie pokonać.
Rozpłynął
się w powietrzu. Został po nim tylko zapach truskawek i... berło.
Na ziemi, tam gdzie stał, leżało berło z kości słoniowej, miało
około metra długości, zakończone było ciemną kulą wielkości
piłki bejsbolowej, wspartą na grzbietach trzech złotych rzymskich
orłów. Berło Dioklecjana. Nic szczególnego, jak na taką cenę.
Ukląkłem
i podniosłem je. Zerknąłem na Jasona niepewnie. Patrzył na mnie z
litością.
-
Jeśli inni się dowiedzą... - jęknąłem cicho.
-
Jeśli inni się dowiedzą, będzie cię wspierało wielu przyjaciół,
którzy wyzwolą gniew bogów na każdego, kto sprawi ci przykrość.
Musieliby
w pierwszej kolejności wyzwolić ją na Percy'm i Annabeth, więc
nie, dzięki – pomyślałem. Wciąż czułem gniew i rozżalenie.
Nie ufałem synowi Jupitera. Ze wszystkich osób to akurat on musiał
się dowiedzieć. Czułem, jak wielka gula strachu rośnie mi w
gardle. Jeszcze chwila i zacząłbym dygotać. Sam już nie wiem, czy
ze złości, czy ze strachu.
-
Ale to twoja sprawa – dodał szybko, widząc moją minę. Czasami
lubiłem, gdy ludzie się mnie bali. - Do ciebie należy decyzja, czy
im to powiesz, czy nie. Ja mogę tylko ci powiedzieć...
-
Ja już tego nie czuję – przerwałem mu. Kłamca ze mnie, wiem,
ale tylko tak mogłem go powstrzymać od rozpowiedzenia o całej
sprawie wszystkim. - To znaczy... już nie czuję tego do Percy'ego.
Byłem młody i łatwo ulegałem uczuciom... i... nie...
Głos
mi się załamał. Czułem wzbierające łzy. Nie mogę się
rozpłakać! Uzna, że jestem tylko małym dzieckiem. A ja dzieckiem
przestałem być już dawno temu.
-
Nico – powiedział łagodnie – widziałem już wiele odważnych
czynów, ale to, co ty teraz zrobiłeś, wymagało chyba największej
odwagi.
Zerknąłem
na niego niepewnie. Po raz kolejny mnie zadziwił. Nie pocieszał
mnie, ani, na szczęście, nie litował się nade mną.
-
Powinniśmy wracać na okręt – odezwałem się cicho.
-
Tak. Mogę nas przenieść...
-
Nie. Tym razem przeniesiemy się tam drogą cieni. Na jakiś czas mam
dość wiatrów.
Teraz
zdaję sobie sprawę, że powiedzenie komuś prawdy pomaga.
Oczywiście nie zamierzam mu o tym powiedzieć, bo jeszcze
opowiedziałby innym. Nie mam do niego aż tak dużego zaufania. Już
dawno nauczyłem się nie ufać ludziom. A jednak to mi pomogło.
Uwolniłem się od ciężaru chowanych uczuć. Nie zmienia to tego,
że jestem tym, kim jestem, ale wiem, że nie tkwię w tym sam. Może
on tego nie rozumie, ale przynajmniej wie, co czuję. I co najlepsze;
nie odwrócił się ode mnie. Mimo że jestem tym „przeklętym”,
synem Hadesa. A tego nic nie zmieni.
_________________________________
No, i mamy pierwszy post na tym blogu! To znaczy, już był post, ale on był organizacyjny, więc się nie liczył. Zaraz wstawię też moje poprzednie one-shot'y. Jak tylko pojawi się pierwszy komentarz pod tym.
Bardzo proszę o komentowanie! To nie boli, wierzcie mi, a za to bardzo motywuje do pisania!
Mały EDIT: Tego one-shot'a dedykuję Lakii, która znowu bardzo mi pomogła w tworzeniu!
Pozdrawiam,
Wasza Spite